Miałem kiedyś marzenie - mieć Renault Megane. Jak pojawiło się i zaczęły pierwsze jeździć po mieście, to zawsze sobie mówiłem, że to jest autko dla mnie. Podobały mi się takie żółte, dwudrzwiowe. Mniej więcej tyle zostawiłem w kasynie...
Poważne granie w moim przypadku zaczęło się od tego, że zgubiłem pieniądze. Tak strasznie były mi potrzebne żeby zapłacić za towar. Kombinowałem w różny sposób i między innymi pomyślałem: "a może się uda" i zagrałem. Rzeczywiście się udało: wygrałem tyle, że mogłem oddać dług i jeszcze zostało. W krótkim czasie "odrobiłem" dużo więcej.
Pierwszy okres grania trwał u mnie trzy lata. Nie pociągnęło to za sobą większych skutków, tyle że gra zabierała mi sporo czasu. Z tego powodu odpuściłem sobie całkiem. Po tym okresie miałem trzy lata przerwy kiedy życie mi się poukładało, miałem dobrą pracę. Pech jednak chciał, że przeniesiono mnie do punktu znajdującego się 100 metrów od kasyna.
Potrafiłem "przypadkiem" przyjechać do biura o godzinę wcześniej, w tym czasie wyskoczyć do kasyna i chociaż dwa razy obstawić. Szybko zaczęło to pochłaniać coraz więcej czasu, a i sama gra sukcesywnie nabierała znamion uzależnienia. W pewnym momencie nie wchodziłem do kasyna nie dysponując konkretną gotówką. Mając 100, czy 200 złotych w kieszeni w ogóle nie opłacało się zawracać głowy, bo po dziesięciu minutach trzeba wyjść. Zacząłem zaliczać ciągi. Nie była to może gra od rana do wieczora, ale tak organizowałem sobie czas, żeby codziennie choć na godzinkę wpaść do kasyna czy na automaty. Zdarzały mi się wtedy miesiące, w których zaledwie dwa razy nie zagrałem.
Człowiek uzależniony ma tysiące pomysłów, żeby zdobyć pieniądze. To nie jest problem. Nie chcę podpowiadać jak, np. wyciągnąć z banku dwa razy te same pieniądze, itp. Problemy ze zdobyciem pieniędzy mam dzisiaj, bo nie ucieknę się do tych sposobów i metod, z których korzystałem wówczas bez zastanowienia. Dziś, inaczej niż wtedy, biorę pod uwagę konsekwencje swoich działań.
Właściwie bezpieczne formy hazardu nie istnieją. Miałem na grupie kolegę, który grywał tylko w totolotka posiadając przy tym wszelkie symptomy uzależnienia. Uwagę powinno zwrócić raczej to, jak ważna w życiu staje się gra, bez względu na swoją formę. Trzeba się przyjrzeć temu ile czasu zabiera, z jaką częstotliwością występuje, jak bardzo angażuje myśli i uwagę. W fazie zaawansowanego uzależnienia człowiek koncentruje się na grze nie tylko stojąc przy stole w kasynie, ale także na zewnątrz: w pracy, w domu.
Zdarzało mi się jechać samochodem do klienta i nie myśleć o rozmowie, którą zaraz z nim przeprowadzę. Mało tego, po przyjechaniu na miejsce nie pamiętać trasy, którą właśnie pokonałem. Cała moja uwaga skierowana była na to, w jaki sposób będę wieczorem obstawiał. W realnym życiu byłem zupełnie nieobecny. Jechałem kiedyś z Legnicy do Wrocławia i dopiero na miejscu spojrzawszy na zegarek zdębiałem, bo okazało się, że zabrało mi to rekordowo mało czasu (35 minut). Nie zdawałem sobie po prostu sprawy z tego, że jadę z tak zawrotną prędkością. W pewnym dotarło do mnie, że gram cały czas, a wybory których dokonuję w życiu codziennym noszą znamiona gry. Szukałem coraz większego ryzyka, np. w pracy zawodowej. Sprzedawałem towar klientom, pomimo moich uzasadnionych podejrzeń co do ich wypłacalności, narażając się tym na przykre konsekwencje i komplikacje. Pozwalałem sobie na "niedyplomatyczne" zachowanie wobec partnerów biznesowych nie znając ich rangi i pozycji w macierzystych firmach.
W rezultacie takich incydentów zdarzało się, że sytuacja wymagała interwencji moich przełożonych dla załagodzenia sprawy. Traciłem panowanie nad swoją skłonnością do zachowań ryzykownych, nad potrzebą kolejnej dawki adrenaliny utrzymującej mnie "na haju".
To przerażające jak bardzo czułem się zniewolony. Wiele razy wychodząc z kasyna przysięgałem sobie solennie, że nie ma takiej siły, która przyciągnęłaby mnie tam, że to już definitywny koniec. Następnego dnia o 16 już grałem. Kiedyś z powodu grania nie przyniosłem do domu wypłaty. Na drugi dzień napisałem w banku podanie o zwiększenie limitu debetowego. Wniosek rozpatrzono pozytywnie. Wziąłem z konta pieniądze z myślą, że oddam je żonie jako wypłatę. Pojechałem do klienta, a wracając od niego pomyślałem: przecież mogę mieć dwa razy więcej tych pieniędzy. Do domu nie przyniosłem nic.
Jedną z bardziej charakterystycznych cech, które nabrałem w okresie grania było swoiste zestawienie chorobliwej oszczędności z rozrzutnością gracza. Obiad w lepszej restauracji to zbyteczny wydatek, choć na zielonym suknie stolika w jeden wieczór zostawiałem koszt obiadów, którymi przez miesiąc mógłbym rozkoszować się w "Dworze Wazów". Wyjeżdżając poza Wrocław, ze skąpstwa nie wynajmowałem hotelu - spałem w samochodzie, przy czym pół nocy, dla zabicia czasu, spędzałem w kasynie.
Konsekwencje grania odczułem po czterech latach. Brakowało pieniędzy z wypłaty - kombinowałem, że pieniądze nie przyszły na konto, albo przyszło mniej. Pożyczki w banku, kredyty. Zaczęło mnie to wtedy zastanawiać. Jednak, gdy żona zwierzyła mi się kiedyś, że teściowa pytała ją czy nie mam problemów z hazardem - z pełnym przekonaniem zaprzeczyłem. Zaprzeczałem tym intensywniej, im więcej dochodziło do mnie sugestii ze strony osób z otoczenia.
Na krótko przed moim dojściem do dna, dzięki grze wyszedłem z długów. Poza tym została mi jeszcze całkiem pokaźna sumka. Powiedziałem sobie wówczas, że definitywnie kończę z grą, z zaciąganiem długów. Od teraz - postanowiłem - wszystkie pieniądze będę oddawał żonie i tak też robiłem, przez miesiąc. Potem, jak to się mówi w slangu hazardzistów, "poszedłem po zewnętrznej".
Wtedy po raz pierwszy wziąłem na grę nie swoje pieniądze. Oczywiście nie kradłem - pożyczyłem tylko na chwilę, bo przecież zaraz miałem wygrać i oddać. Konsekwencje były takie, że przegrałem wówczas jednorazowo 5 tysięcy złotych. To było moje dno. Zdałem sobie sprawę, że nie mam skąd oddać tych pieniędzy i fakt ten będę musiał w jakiś sposób wytłumaczyć w pracy. Nie miałem złudzeń, że jak tylko się przyznam czeka mnie dyscyplinarka. Powiedziałem zatem, że pieniądze mi zginęły, ale zamierzam je w niedługim czasie oddać. Sprawa wydawała się być załatwiona, a ja odniosłem wrażenie, że doszedłem z przełożonym do porozumienia. Niestety, po dwóch tygodniach dostałem wypowiedzenie (nie podano powodu) oraz termin, w którym zobowiązany byłem zwrócić dług. Trochę mnie to wtedy podłamało, bo zdążyłem wcześniej opracować plan wyjścia z tej opresji: wzięcie kredytu, bardziej intensywna praca. Zwolnienie przekreślało wszystkie moje zamierzenia. Z drugiej jednak strony fakt, że nie dało się załatwić sprawy bezboleśnie, zmusił mnie ostatecznie do skonfrontowania się z problemem. Był lipiec. Przyznałem żonie rację, coś z moim graniem było nie w porządku i należało poważnie się za to wziąć.
Przeszkodą w poszukiwaniach profesjonalnej pomocy jest słaba dostępność do ośrodków leczenia uzależnień. Problemy mają nawet alkoholicy, hazardziści tym bardziej, o innych uzależnieniach nie wspominając. Pomimo tego, że patologiczne granie jest chorobą skatalogowaną, kasy chorych nie chcą podpisywać umów na leczenie jej. Ja, co prawda, nie miałem jeszcze z tym problemów, ale wiem, że od kolegów wymagano specjalnych promes. We Wrocławiu można znaleźć pomoc w Wojewódzkim Ośrodku Terapii Uzależnień i Współuzależnienia na Wybrzeżu J. C. Korzeniowskiego18. Wiem też o ośrodkach leczących hazardzistów w Lubiążu, Szklarskiej Porębie, Gnieźnie i oczywiście w Warszawie. W miastach, gdzie brakuje terapeutów specjalizujących się w leczeniu hazardzistów można zwrócić się, choćby po poradę, do ośrodków odwykowych. Początkowo terapia różnego rodzaju uzależnień jest identyczna. Jednak doradzałbym nie ustawać w poszukiwaniach terapeuty posiadającego doświadczenie w postępowaniu z hazardzistą lub przynajmniej gotowość poszerzenia własnej wiedzy w tym zakresie. Znam przypadek kiedy terapię prowadzono właśnie bez uwzględnienia owych różnic, w efekcie czego zaczęto u kolegi wprowadzać etapy, na które nie był w pełni przygotowany.
Najpierw trafiłem na Katedralną 4 do poradni przy kościele św. Marcina. Pani psycholog, która mnie tam przyjęła o hazardzie co prawda nie potrafiła nic powiedzieć, skierowała mnie natomiast do poradni przy Wybrzeżu Korzeniowskiego. Tam poddano mnie testowi, po którym otrzymałem diagnozę uzależnionego od hazardu. Test składał się z 21 pytań, przy czym 5 twierdzących odpowiedzi kwalifikowało już odpowiadającego jako hazardzistę. Miałem jedną odpowiedź przeczącą. Najzabawniejsze jest to, że gdyby przedstawiono mi tę listę niewiele wcześniej, zanim osiągnąłem dno, zaprzeczyłbym odpowiedziom w 90%. Kluczową rolę odegrało tu moje nastawienie.
Jak tylko zostałem zdiagnozowany jako gracz nałogowy zaproponowano mi terapię zamkniętą. Odmówiłem, jak początkowo wszyscy odmawiają, w poczuciu konieczności spłacania długów i wypełniania zobowiązań rodzinnych, czy zawodowych. Dziś poczytuję to sobie za duży błąd.
Przez rok męczyłem się nie robiąc znaczących postępów w terapii. Spotykałem się raz w tygodniu z terapeutką, od czasu do czasu przychodziłem na spotkania grupy, ale wszystko to nie przynosiło oczekiwanych efektów. Mówienie, że jestem chory w ogóle do mnie nie trafiało. Uzależnić można się od substancji: alkoholu, narkotyków, papierosów, ale od grania? Wszystko to przyjmowałem z dużą rezerwą. Mniej więcej raz w miesiącu zdarzało mi się zagrać, na co zawsze znalazłem sobie dogodne usprawiedliwienie. Terapeutka uprzedzała mnie bowiem, że muszę być przygotowany na wpadki. Są one wpisane w moją chorobę i nie powinienem się obciążać za nie zbytnią winą. Wobec powyższego z góry rozgrzeszałem się za uleganie pokusom. Ewidentny przykład działania uzależnionego umysłu. Nie dawało mi to spokoju.
Po roku, dzięki namowom terapeutki i kolegów z grupy, zdecydowałem się na terapię zamkniętą. Szczerze mówiąc, dopiero wtedy zaczęło się moje leczenie, dopiero wtedy zdałem sobie sprawę z tego, co naprawdę się ze mną dzieje. Pierwszą wpadkę miałem 8 miesięcy po terapii zamkniętej i jestem przekonany, że wiedza tam zdobyta uchroniła mnie wówczas przed ciągiem. Najważniejsza rzecz, o której dowiedziałem się w czasie terapii: nałóg jest sposobem na regulację uczuć, dlatego najbardziej zagrożone pod tym względem są osoby nie potrafiące poradzić sobie z emocjami, nie potrafiące ich wyrażać. Taki właśnie byłem. Nie umiałem okazywać uczuć - tłumiłem je w sobie, zarówno te pozytywne jak i negatywne. Taki był również mój ojciec - chodząca ściana lodowatego milczenia. Potrafił całymi dniami nie odezwać się do nikogo. W ciągu kilkunastu lat, kiedy czynnie uprawiałem sport, ojciec nigdy nie znalazł czasu i okazji, żeby przyjść na mecz. Gdyby nie terapia kontynuowałbym prawdopodobnie ten wzorzec w mojej rodzinie. To się nazywa mieć szczęście w nieszczęściu. Nałóg, z jednej strony, narobił ogromnych szkód w moim życiu. Z drugiej jednak - gdyby nie incydent z hazardem - nie trafiłbym zapewne na terapię. Wobec tego nigdy nie dowiedziałbym się wielu rzeczy o sobie, o swoich relacjach z innymi ludźmi, a w konsekwencji nie dałbym mojej rodzinie wielu dobrych rzeczy, które teraz dopiero mogę i potrafię im od siebie dać.
O tworzonej grupie dowiedziałem się w czasie terapii indywidualnej. Poszedłem na swój pierwszy mityng. W salce siedziało czterech gości, paliła się świeczka, złapaliśmy się za ręce, by pomodlić się o pogodę ducha - wyglądało to trochę dziwnie. Jednak już po pierwszych rozmowach z nimi zaskoczyło mnie uderzające podobieństwo naszych życiorysów. Historie grania pokrywały się ze sobą z 90-procentową ścisłością, zmieniały się tylko imiona i nazwy geograficzne. Uświadomiłem sobie, że nie jestem odosobniony w swoim problemie, że nie tylko ja jestem taki. Było to dla mnie pocieszające, ale i zastanawiające. A im dłużej się nad tym zastanawiałem, tym bardziej przemawiał do mnie fakt, że jestem chory. Zwłaszcza kiedy pojawiali się w grupie nowi i każdy następny zaczynał od opowieści, którą znałem już na pamięć.
Poniedziałek jest dniem, który daje mi energię na cały tydzień. Mityng zawsze zaczynamy od relacji o tym, co się u nas zdarzyło, w domu czy w pracy, od ostatniego spotkania. Mówimy o problemach, trudnościach i o tym jak z nimi próbujemy walczyć. Zawsze możemy skorzystać z doświadczeń kolegów, którzy opowiadają jak poradzili sobie gdy znaleźli się w podobnej sytuacji. Dzielimy się swoimi radościami, codziennymi zwycięstwami i porażkami w walce z uzależnieniem.
Myślę, że o wielu rzeczach, o których mówimy na mityngach, nie mówimy nikomu więcej. Spotkania grupy to mój azyl, gdzie czuję się na tyle bezpiecznie, że mogę powiedzieć co mnie boli, z czym mi jest źle. Na każdego z nas przychodzi też moment, że odkrywa, a następnie czuje gotowość i potrzebę wyrzucenia z siebie czegoś, co ze wstydu lub strachu wyparł ze swojej pamięci. Nigdy wcześniej nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak bardzo powiedzenie czegoś takiego uwalnia od ciężaru i bólu, który, choć schowany, nie pozostaje bez wpływu na nasze życie. Wspominałem już, że na terapii dowiedziałem się, iż charakterystycznym objawem uzależnionych ludzi jest to, że tak jak ja, wiele spraw i emocji przemilczają, duszą w sobie. To wszystko gdzieś się gromadzi, a że nie sposób sobie z tym poradzić: alkoholik - zapija, narkoman - ćpa, a hazardzista - idzie zagrać, itd. Pamiętam, że rozładowywałem swoją złość przy automatach, gdzie było ciemno, nikogo w pobliżu, a ja mogłem nie myśleć o niczym. To był mój azyl, tam uciekałem przed rzeczywistością, która była dla mnie z jakiegoś powodu nie do zniesienia. W tej chwili mam grupę, tam opowiadając o tym co się dzieje nie uciekam przed rzeczywistością, ale się z nią konfrontuję, a koledzy pomagają mi w pokonywaniu przeszkód, na które natrafiam.
W naszą chorobę wpisane są nawroty - tego nie da się uniknąć. Są to okresy, w których człowieka tak jakoś dziwnie nosi. Rzeczy, na które zazwyczaj nie zwracam uwagi, zaczynają mnie denerwować, wyprowadzać z równowagi. Symptomy te każą mi zachowywać szczególną czujność, ze względu na występujące w tym czasie ryzyko powrotu do nałogu. Nie wyobrażam sobie funkcjonowania w takich chwilach bez grupy. Często będąc w takim stanie nie zdaję sobie nawet sprawy, że to nawrót - czuję po prostu, że coś ze mną jest nie tak. Co ciekawe, uwagi żony typu: "zastanów się, co ty robisz?" - wywołują u mnie jedynie irytację i podejrzenie, że znowu się "czepia". Natomiast jak kolega mi powie: "wiesz co, ja tak miałem w nawrocie" - dociera to do mnie.
Grupa jest dla mnie najważniejsza. Przez cztery lata może dwa, trzy razy nie byłem na mityngu. Zdarzyło mi się nie pójść na terapię, bo mi coś wypadło, czy nie zdążyłem. Na mityng idę, choćbym miał przyjść na samą końcówkę. Niezależnie od terapeutycznego wpływu, przychodzę tu zwyczajnie spotkać się z moimi kolegami. Choroba niewątpliwie zbliżyła nas do siebie - poza grupą mamy niewielkie szanse spotkać człowieka, który tak dokładnie potrafiłby nas zrozumieć. To prawda, że czasami świadomość, że znają cię na wylot bywa irytująca. Pamiętam jak kiedyś przyszedłem po wpadce i nie zdążyłem jeszcze nic powiedzieć, gdy zapytali "Ty, co jest?", "Wczoraj zagrałem". Pogadaliśmy i jakoś udało mi się przez to przejść - po takich wpadkach różne myśli cisną się do głowy. Stany takie nierzadko są powodem prób samobójczych i gdyby nie interwencja grupy - spotykalibyśmy się dziś zapewne w szczuplejszym gronie.
Być może największą wartością jaką dostaję od AH jest poczucie bezpieczeństwa - cokolwiek im powiem o sobie wiem, że nie poczuję się z tym źle, nie pogorszy to relacji między nami. Mogę być również pewny, że gdyby coś się ze mną działo - pomogą mi.
Nałogowych hazardzistów łączy MARZENIOWE PLANOWANIE. Spędzają oni mnóstwo czasu na wyobrażaniu sobie z detalami tego, co zrobią ze swoją Wielką Wygraną. Kupno domu czy samochodu i wycieczka na Haiti stanowią tylko garść wielce rozbudowanego świata fantazji. Nałogowi gracze, jeśli się im powiedzie grają dalej, żeby móc snuć jeszcze śmielsze marzenia. Kiedy przegrywają, grają desperacko i rozpaczliwie, a ich cierpienie jest ogromne, bo właśnie świat ich marzeń legł w gruzy! Będą jednak się odgrywać i podtrzymywać swoje fantazje, wierzą, że sen o fortunie się spełni - bez tego świata marzeń życie byłoby dla nich nie do zniesienia.
Kryteria diagnostyczne patologicznego hazardu:
Należy stwierdzić w okresie ostatniego roku obecność co najmniej trzech objawów z poniższej listy:
Osoby mające w sobie "żyłkę hazardzisty", ale jednocześnie duże poczucie odpowiedzialności, wybierają bardziej bezpieczne namiastki hazardu: totolotek, konkursy audiotele, tanie loterie. Część z tych graczy traci w pewnym momencie kontrolę nad swoimi emocjami. Owładnięci chęcią zysku i dreszczem ryzyka wydają coraz więcej pieniędzy na zakłady totolotka, telefony i SMS-y. Płacą astronomiczne rachunki telefoniczne, w kolekturach wypełniają setki blankietów.
Jak wyzwolić się spod wpływu niedojrzałych emocjonalnie rodziców
Dziewczyno, przestań ciągle przepraszać!
Sex edukacja
O dojrzewaniu, relacjach i świadomej zgodzie
Złożony zespół stresu pourazowego
Krytyczni, wymagający i dysfunkcyjni rodzice
Zawód psycholog. Regulacje prawne i etyka zawodowa
Przekleństwo perfekcjonizmu. Dlaczego idealnie nie zawsze oznacza najlepiej
Komunikacja niewerbalna. Autoprezentacja, relacje, mowa ciała
Najwybitniejsze kobiety w psychologii XX wieku
Zrozumieć dziecko wykorzystywane seksualnie
I ŻYLI DŁUGO I SZCZĘŚLIWIE. Jak zbudować związek idealny?
Wszelkie prawa zastrzeżone © Copyright 2001/2024 Psychotekst.pl