Witam wszystkich!
Mój problem jest następujący:
odkąd weszłam w wiek dojrzewania, zainteresowanie mężczyzn moją osobą odbierałam jako zagrożenie - zwyczajnie czułam chęć ucieczki kiedy ktoś okazywał mi zainteresowanie. Gdy byłam nastolatką, kochałam się w pewnym chłopaku, ale kiedy on zaczął interesować się mną, dążyć do bliskości - u mnie wszystkie dotychczasowe uczucia do niego zniknęły i znów chciałam tylko uciec. I uciekłam.
Długie lata byłam sama i nie umiałam sobie z tym poradzić, ale też próbowałam sobie tłumaczyć, że może to nie żaden problem, tylko nie spotkałam odpowiedniego dla mnie człowieka.
W końcu, mając już dwadzieścia kilka lat, związałam się z człowiekiem, którego znałam od dłuższego czasu - wiedziałam zawsze, że nie mógłby mi się spodobać gdyż dobrze go znałam, a jednak pewnego dnia wyznał mi miłość, a ja (po pewnym czasie oporów), weszłam w ten związek. Do dziś nie wiem dlaczego - chyba poddałam się jakimś złudzeniom. Szybko otworzyły mi się oczy, ale długo nie potrafiłam wyplątać się z tej relacji. Cierpiałam, ale na zewnątrz wyglądaliśmy na udany związek. W końcu po roku udało mi się odejść. Całą sprawę zwieńczyła depresja. Doprowadziło mnie to w końcu na terapię. Dużo udało mi się zrozumieć i zmienić na lepsze w moim życiu, tylko, jak się okazuje, nie kwestię bliskości i związku z mężczyzną.
Dlaczego? Bo w niedługim czasie po zakończeniu terapii zakochałam się i byłam szczęśliwa, że jednak jestem "normalna", że też mam uczucia, że mogę się nie bać itd. Tylko że... ten człowiek był żonaty, po przejściach, o których na samym początku jasno mi powiedział, jak również o tym, że nigdy nie odejdzie od rodziny i że nic nie może mi obiecać. Ja jednak, choć intuicja mi mówiła, że to nie będzie dla mnie dobre, zakochałam się bardzo.
Ale tu też nie było prosto - na samym początku on był bardziej zaangażowany, okazywał uczucia, a ja byłam wycofana, nieufna i wciąż go obserwowałam. Kiedy zdecydowaliśmy, że nic z tego nie będzie (ja nie chcialam rozbijac rodziny, on tez), ja nagle zrozumialam ze go kocham. I gdy sie rozstalismy - tęskniłam, nie mogłam zapomnieć, godziłam się na spotkania kiedy on miał na nie ochotę, choć potem nie odzywał się miesiącami.
Pewnego dnia podjełam decyzję, że nasz kontakt muszę urwać całkowicie, że tylko wtedy zapomnę. Było lepiej.
W międzyczasie pojawiło się kilku mężczyzn, których tradycyjnie skreślałam od początku - bo to przecież nie było "to", nie było "iskrzenia". W każdym widziałam coś, przez co do siebie nie pasowaliśmy.
Od wielu ludzi usłyszałam, że jestem zbyt wybredna, ale też, że może ja nienawidzę mężczyzn, albo się ich boję.
I znowu ktoś się pojawił. Zaczęłam się z nim spotykać. I początkowo było dobrze, spokojnie. Bez "iskrzenia", ale bez niechęci. Tylko szybko pojawił się stres i zaczęłam się bać. Ta znajomość nadal trwa, a ja nie wiem co robić. Chciałabym mieć pewność, czy nic z tego nie może być - narazie takiej pewności nie mam, chcę go bliżej poznać. Ale wciąż mam w głowie obawy - co powinnam już czuć, co powinnam już wiedzieć, czego on mozę już oczekiwać a ja nie mogę mu tego dać bo NIE WIEM CO CZUJĘ.
W tej chwili jestem w takiej sytuacji, że nie wiem, co jest prawdą, a co jakimś zniekształconym przez lęk patrzeniem na rzeczywistosć. Nie wiem czy mogę ufać temu co czuję. Nie chcę kolejny raz kogoś skrzywdzić, nie chcę też być sama. Ale wiem że nie potrafię być z drugim człowiekiem nic do niego nie czując. Tylko czy ja potrafię poczuć "cos" do człowieka, który okazuje mi normalne zainteresowanie, który jest wolny, bez przeszkód mogący dać mi to czego mi tak bardzo brak? Są takie chwile, kiedy czuję się jak małe dziecko, które kompletnie nie wie co robić, w którą stronę pójść. W dodatku, kiedy staram sie o tym mówić, raczej nie bardzo jestem rozumiana.
Proszę o komentarze - liczę, że znajdą się ludzie, którzy czuli lub czują podobnie. Może ktoś pokonał taki problem w swoim życiu???