Witam serdecznie,
mam bardzo poważny problem. Właściwie nie mam pojęcia już, gdzie szukać pomocy, mam nadzieję, że znajdę ją tu..
Jestem bardzo szczęśliwą mamą niemalże 6 miesięcznego chłopca, Franciszka. Z jego tatą tworzymy, a raczej tworzyliśmy dość udany związek, co prawda jeszcze nie mamy ślubu, ale do niedawna się jeszcze zapowiadało, że niedługo wejdzie on w nasze życie

W chwili, w której postanowiliśmy razem zamieszkać (czyli ok 6 miesięcy zanim zaszłam w ciążę) i zaczęliśmy szukać mieszkania, po raz pierwszy wtrąciła się jego mama, żebym zamieszkała z nim u niej, bo "szkoda pieniędzy na wynajem, miejsca dużo, odkładajcie fundusze na coś swojego". I tak nam się żyło jakiś czas w porządku, wszyscy pracowali, każdy miał swoje życie. Aż pewnego dnia, na teście ciążowym pokazały się piękne, wymarzone dwie kreseczki. Oczywiście radości nie było końca. Wizyta u ginekologa, potwierdzenie ciąży... i pierwszy problem: ciąża zagrożona, brać leki i leżeć, leżeć, leżeć. Pogodziłam się z myślą, że muszę odejść z pracy.. i tu zaczęły się problemy. Matka mojego partnera, nie mogła znieść, że rezygnuję z pracy ze względu na zagrożoną ciążę. Przecież ona całą ciążę pracowała i nic jej się nie stało, więc ja też mam pracować i nie gadać. Ciągle miałam nagonkę na siebie, że nie pracuję, ciągle moja "teściowa" razem z partnerem robili mi wyrzuty z tego powodu. Z czasem, przeszło to do porządku dziennego, zatem skoro nie pracowałam zawodowo, ta kobieta znalazła mi mnóstwo zajęć w domu. Na początku, nie buntowałam się, ale z czasem jak to w ciąży czułam się coraz gorzej, ciągłe wymioty, ogólne osłabienie organizmu.. Wszystko to powodowało, że nie miałam sił, aby 7 dni w tygodniu sprzątać po wszystkich (matka marcina i jego siostra to ogromne bałaganiary), prać, prasować, gotować i inne takie. Czułam się bardziej zmęczona niż jakbym poszła na 12 godzin do pracy. Gdy mówiłam, że źle się czuję... mówiono mi, ze mam nie wymyslać i nie wymigiwać się od roboty. Były nawet takie momenty, że (za przeproszeniem) wisząc z głową na toalecie wysłuchiwałam, jak to napewno udaję wymioty by nic nie robić. Zaczęłam podupadać na psychice. Wreszcie miarka się przebrała. Pewnego dnia, od matki Marcina (mojego partnera) usłyszałam, że ma nadzieję, że Marcin zostawi mnie samą z bachorem a sam znajdzie sobie kogoś innego, tylko dlatego, że UWAGA UWAGA, po posprzątaniu całego domu, poprosiłam go, żeby ze swoich ubrań wybrał te, w których będzie chodził a resztę wyniósł (bo trzeba było powoli robić miejsce na rzeczy maluszka). Załamałam się. Wyszłam i trzasnęłam drzwiami. Nie chciałam tam wracać ani na chwilę. Poprosiłam Marcina o to byśmy się wyprowadzili... i tu jakbym dostała kilofem w głowę. Mój partner się nie zgodził, bo go nie stać na utrzymanie dwóch mieszkań, bo przecież jak się wyprowadzimy będzie musiał pomagać finansowo mamie tak samo, jak pomagał wcześniej (czyli płacił wszystkie jej rachunki za mieszkanie, i razem dawalismy jej 1000zł miesięcznie na jedzenie). Może to bym przeżyła, ale to, że mój ukochany bronił w tej sytuacji swojej matki już nie. Ciągle tylko słyszałam, że "on nie wierzy, ze mogła mi tak powiedzieć, to przecież dobra i złota kobieta, nigdy nikogo nie skrzywdziła..". W sumie, jakimś cudem udało mi się go namówić na wyprowadzkę. Wynajęliśmy mieszkanie (oczywiście jak najbliżej mamy) i wydawało się, że nasze problemy się skonczyły. Miałam wspaniałe i spokojne ok 6 miesięcy ciąży. Aż wreszcie urodziło się nasze malutkie słoneczko, pomimo 30 godzin prób porodu naturalnego przez cesarskie cięcie (muszę mówić, że co chwilę wydzwaniała do Marcina na porodówkę, żeby nie zgadzał się na cesarkę, bo mam nie przesadzać i urodzić siłami natury? Ona urodziła i ja też urodzę?) z powodu braku rozwarcia i skurczy partych, a przy tym także skoków tętna maluszka i moich. Prosiłam marcina, by nie przychodziła do mnie do szpitala, bo chce mieć spokoj, chce bez problemów poznać swoje dziecko, zająć się nim, i abyśmy czas po urodzeniu malucha spędzili tylko we 3. Oczywiście, miałam ją u siebie codziennie. Miałam tego pecha, że mój malutki skarb nie chciał jeśc naturalnie, więc karmiłam go mleczkiem modyfikowanym. I tu już miałam całą masę problemów, przyprowadzała do mnie lekarzy z poradni laktacyjnej (nie to, żebym ją prosiła...), nawet nachodziła jedną panią w domu, co chwile mi dogryzała z tego tytułu, gdy przychodził lekarz na badanie piersi zawsze stała w pierwszym rzędzie odpychając ojca dziecka, oczywiście mając najwięcej do powiedzenia. Krępowałam się strasznie, nie chciałam jej tam.. No ale nic. Zapowiadało się, że teraz już będzie tylko sielanka, ponieważ jak byliśmy w szpitalu mój partner kupił dla nas dom. Co prawda do remontu, ale zakładaliśmy że w parę miesięcy się wyrobimy. Wreszcie wyszliśmy z Franusiem do domu. Pierwsza noc nawet spokojna... ale o 6 rano "ktoś" wszedł do naszego mieszkania, ściągnął mnie z łóżka (5 dni po cesarce, dzień po wyjściu ze szpitala!!!) wyrywając mi dziecko z rąk, i zrobił awanturę, że nie pozmywałam naczyń i jeszcze nie posprzątałam. Wiadomo, jak po operacji - czułam się nienajlepiej, dostałam zapalenia piersi i wysokiej gorączki, co w połączeniu z bólami połogowymi, obkurczaniem mięśni i narządów dało efekt okropnego osłabienia. Udało mi się jakoś wyprosić ją z domu, oczywiście od partnera usłyszałam, że chciała dobrze, i oczywiście nic złego nie zrobiła. A to że wyrwała mi płaczące niespełna tygodniowe dziecko z rąk to już nie ważne, przecież on tego nie widział. Potem chyba się przekonała, że ma prawo mnie męczyć i dokuczać, bo zawsze będzie mieć pozwolenie Marcina na to. Zaczęła mi docinać z powodu tego, że nie karmiłam małego naturalnie ( nie pytała o powody, tylko ciągle mówiła mi że jestem złą matką, że pozbawiam go wszystkiego co najcenniejsze, że nie nadaję się na matkę, bo przeze mnie nie będzie miał odporności...), tylko nikt nie zwrócił uwagi, że mały nie chciał chwytać, ja nie miałam pokarmu... i zagłodziłabym go, a tego nie chciałam. Potem, gdy doszłam do siebie, postanowiłam chodzić z synkiem na spacery. Oczywiście mój partner wymyślał, że będziemy chodzić na spacerki do jego mamusi, nie chciał obrać nawet innej trasy. Po jakimś czasie, zabraliśmy się za remont domu, do którego chcieliśmy (i dalej chcemy ) się jak najszybciej przeprowadzić. Marcin wpadł na genialny pomysł, by zostawić Frania u babci, a ja mu pomogę na budowię (ok 2 tygodni po operacji, gdy nie chciałam sie zgodzić, słyszałam że mam nie przesadzać, nie wymyślać bo nic mi nie będzie). nie byłam zadowolona, ale oczywiście zanim zapytał mnie o zdanie, już wszystko z nią uzgodnił, ubrał małego i zawiózł jej. Gdy wróciliśmy po jakiś 2 godzinach, jak weszłam do jej mieszkania, myslałam że ją zabiję. Moje dziecko leżało w jednym pokoju z jej chorą na grypę córką i na jednym łóżku z kotem, którego wzięła z ulicy, nie zaszczepiła, nie umyła ani razu , a w kuwecie sprząta mu ok raz na 2 tygodnie (nie polecam wyobrażać sobie, jaki panuje zapach w domu, gdy za przeproszeniem kupa kisi się w ciepłej temperaturze przez taki okres czasu). Oczywiście za dwa dni moje dziecko (podkreślam, 2 tygodniowe!!!!) już miało gorączke, kaszel, katar... Na szczęście udało mi się to w miarę szybko zwalczyć bez żadnych powikłań. Powiedziałam wprost, że nie chcę, by zajmowała się moim maluchem. Marcin się na mnie obraził, bo jego zdaniem, mamusia nie zrobiła nic złego, no przecież to nie celowo, a chory mógł być z każdego innego powodu... Mhm.... nie wspomnę o tym, że gdy jej powiedziałam, że moje dziecko jest chore przez jej głupotę, to winę zrzuciła na mnie i na to, że nie karmię piersią. Czas mijał, o sytuacji udało się zapomnieć.. Aż wreszcie nadszedl moment, w którym skonczyła nam się umowa najmu mieszkania, a mój partner uznał, że zamiast dalej wynajmować, wprowadzimy się do jego mamy bo będzie taniej i lepiej (taniej... o 50 zł miesięcznie) na parę(naście) miesięcy a w tym czasie będziemy remontować dom. Żadne moje prośby, błagania, groźby... nic nie było w stanie go przekonać, byśmy nie mieszkali z nią. Wiedziałam co będzie, że zrobi wszystko by mi zniszczyć życie, by mnie gnębić, dokuczać, że zrobi każdą rzecz, byśmy się z Marcinem rozstali... niestety, on postanowił. Poprosiłam go tylko o jedno: żeby był przy mnie, żeby mnie wspierał, żeby nie pozwalał mną gardzić... Obiecał, że spełni moją prosbe. Oczywiście spełnił, tylko nie w stosunku do mnie, a do matki. Nie myliłam się. Mieszkam z nią już 3 miesiące, a on nie stanął nigdy w mojej obronie. Jedyne co zrobił ( o co go poprosiłam także przed wyprowadzką ) to fakt, że jak juz muszę z nią mieszkać, niech rachunki będą na pół (a nie całe my płacimy), jedzenie każdy niech ma swoje, a naczynia i każdy bałagan każdy sprząta po sobie, a nie jedna osoba (zapewne ja) po wszystkich. Nie podobało jej się to, ale przystała na to. Nie myliłam się, że będzie ciężko... Od pierwszych chwil robi wszystko, by mi zatruć życie. Gdy mój synek wyda jakikolwiek dźwięk biegnie z innego konca mieszkania, wpada do mojego pokoju bez pukania i od razu się drze: "CZEMU ON PŁACZE??!! CO MU ZROBIŁAŚ??!!" Mój "mężczyzna" udaje że tego nie słyszy, albo że go to nie dotyczy. Innym razem, miała do mnie pretensje, że nie posprzątałam po ich kocie kuwety. W ogóle są ciągłe awantury o kota, ponieważ ja się nie zgadzam by zbliżał się do mojego dziecka (z powodów jak wyżej, nie myty, nie szczepiony, nie zadbany i na dodatek głupi), i wyganiam go sukcesywnie z pokoju który zajmujemy, a ona uważa, że ja go stresuję i "że ten kot ma większe prawa w tym domu niż ja" (i tu należy się też sprostowanie: to mieszkanie nie jest jej, należy do mamy jej byłego męża, którego wyrzuciła z domu i zakazała się zbliżać, a placi za nie jedynie mój facet, ona palcem nie tknie). Kolejny problem powstał, gdy kazała mi znaleść pracę na nocki, że moge pracować przy rozkładaniu towaru, żebym nie zasłaniała się operacją bo jestem zdolna do roboty i mam sobie nie wymyślać. Muszę mówić, że mój partner ją poparł? Olał to, że po cc przez 6 miesięcy nie wolno nic dźwigać? A co to ma za znaczenie... mama powiedziała i koniec. Miarka się przebrała, gdy jej kot zaatakował mojego synka, a mały 2 dni potem trafił do szpitala z bardzo wysoką gorączką, gdzie okazało się że złapał od tego wszarza jakąś bakterie. Oczywiście nikt poza mną nie widzi w tym absolutnie nic złego. Nawet gdy lekarka powiedziała, że jest to prawdopodobnie od kota i mamy trzymać kota z daleka od dziecka, uznał że tego nie słyszy. Gdy powiedziałam jego matce, że ma coś zrobić z tym kotem, albo niech się ona też nie zbliża albo chociaż dba o swoją higienę (np niech myje ręce przed wzięciem małego) to wyskoczyła na mnie z awanturą, że mam nie wymyślać, że kot na pewno nie jest winien i takie tam. Marcin poparł ją, że przecież nie wiadomo.. a że lekarka tak powiedziałą, no przecież mogła sie pomylić. Potem zaczęły się awantury, że nie sprzątam po niej, ona przecież chodzi do pracy, wiec do czego to podobne, żeby musiała po sobie sprzątać. A mój facet? Udawał, że nie słyszy, i że sytuacja go nie dotyczy. Jego matka mnie wyzywa, każe sprzątać po sobie, drze się na mnie i na dodatek mowi mi, że "szkoda, że marcin nie jest ze swoją byłą dziewczyna i ma nadzieję, ze mnie niedługo zostawi samą". Uważam, że w tej chwili powinien powiedzieć jej, że przesadza, i że nie ma prawa mnie obrażać, ale to jedynie moje marzenia.. Innym razem zrobiła mi wojnę o to, że krzywo stoi wanienka Franciszka.... I za kazdym razem powtarza do marcina tak bym słyszała: "Synku, widzialam ostatnio Twoją byłą dziewczynę. Wiesz jak slicznie wygląda? Szkoda, że już nie jesteście razem, ale myślę, że nic złego się nie stanie jak się umówicie a to na kawę, a to do kina, będziesz miał dobre życie, wiesz, że jej ojciec ma dobrą firmę i przekazał jej duzy dom", Boli mnie to strasznie. Za każdym razem, gdy proszę Marcina o interwencję, słyszę, że ona przecież nic nie zrobiła złego, że ona tylko wyraża opinie, że ma do tego prawo, żebym nie przesadzała bo nic złego mi nie robi... Ostatnio nawet rzucił we mnie walizką, że mam się wynosić jak mi się nie podoba zachowanie jego mamy. On jej broni jakby była świętością. Nigdy nie zrobił nic dla mnie, nigdy mnie nie obronił, mało tego, daje jej przyzwolenie na niszczenie mnie. Mam wrażenie, że zaczynam popadać w depresję. Nie chcę wychodzić z naszego pokoju gdy ona jest w domu. Nie chcę jechać do mojej mamy (mieszka ok 800 km od nas więc daleko) bo zależy mi na tym, by nasz synek miał kontakt z tatą, by wychowywał się w pełnej rodzinie.. Na odizolowanie od niej nie mam szans, bo w naszym domu jeszcze nie da się mieszkać, a marcin o wyprowadzce nawet nie chce słyszeć... co mam zrobić, by przekonać go, by stał po mojej stronie? by zrozumiał, że jego matka mnie krzywdzi? Rozmawiałam z nim nie raz, zawsze mnie wysłuchał, zawsze obiecywał że jak zrobi coś złego to stanie po mojej stronie.. z tym, że ona wg niego nigdy nic złego nie robi. On jej pozwala na wszystko. Nawet w chwili, kiedy ta kobieta robi mi awanturę, że nie podoba jej się że robie pranie (juz zaczyna ograniczać mi nawet prawo do wyprania rzeczy maluszka), zamiast jej powiedzieć,że chyba sobie żartuje, że zabroni mi prać i że nikt się nie będzie do tego stosował, on żeby jej nie zrobić przykrości chce zanosić rzeczy do pralni.. przecież jak ona powie, ze mam jej oddać dziecko, to on jej da, a jak powie że ma mi strzelić w głowę to on to zrobi... Co mam robić, pomóżcie, bo jestem załamana..