Czy to koniec? Proszę o pomoc..

Problemy z partnerami.

Czy to koniec? Proszę o pomoc..

Postprzez ilaa » 31 sty 2010, o 15:34

Zwracam się do Was wszystkich o radę i ocenę sytuacji. Czuję, że mój związek rozpadł się na dobre. Jestem załamana, serce pęka i nie potrafię bez niego kompletnie się odnaleźć. Ciężko nawet złapać oddech. Mam 29 lat.
Mieszkaliśmy ze sobą przez prawie 3 lata. To była i dla mnie nadal jest wyjątkowa miłość. Mieliśmy piękne marzenia, plany, podobne spojrzenie na świat, podobną wrażliwość. Niestety mieszkamy i pracujemy za granicą i życie tutaj wygląda trochę inaczej. Brakuje wsparcia najbliższych, rodziny i człowiek najczęściej sam kłębi się ze swoimi problemami. Często stają się one większe, aniżeli są w rzeczywistości.
Mój narzeczony (lub były narzeczony) to wspaniały, najwspanialszy pod słońcem człowiek. Wrażliwy, romantyczny, wielkoduszny, otwarty na świat (bardziej kiedyś niż dziś).
Jak to bywa w związkach, ludzie pomimo podobieństw różnią się też pod wieloma względami. Od początku mieliśmy pewne problemy, które ciężko było rozwiązać. Przede wszystkim ja nie bardzo akceptowałam jego znajomych i czułam, że i oni nie darzą mnie sympatia. Dla mojego mężczyzny znajomi stanowili bardzo ważną część życia, czasem miałam wrażenie , że najważniejszą. Ja jestem typem domowniczki. Lubię czas spędzać w domu. I chyba na siłę próbowałam go zatrzymać, kiedy on chciał wyjść. To powodowało jego przygnębienie i jakby dusił się w tym związku, tracił zapał. Dochodziło do nieporozumień, które powtarzały się notorycznie. Kłótnie były coraz gorsze. Dochodziło do awantur. Nigdy do przemocy fizycznej. Mój narzeczony uważał, że związek trzeba budować wśród ludzi. Z czasem zaczęłam się bać, że nie jestem dla niego najważniejsza, że nigdy się za mną nie wstawi wśród ludzi. Ale bałam się rozmawiać, bo zazwyczaj poruszanie trudnych tematów kończyło się awanturą.
A potem doszedł jden problem, który zasłonił wszystko inne. Stałam się potworni zazdrosna, kiedy poznał pewną dziewczynę. Wiem, że spotykają się do dziś. On o niej niewiele, a właściwie nic nie mówi i dlatego ta niewiedza napędzała mój strach. Ufam mu, ale cholernie się bałam co ich łączy. Nie znam dziewczyny i przerażało mnie, ze potrafi spędzać z nią wiele godzin, rozmawiać o tym co go boli, kiedy to ja chciałam być jego słuchaczem i najlepszym przyjacielem. Moja frustracja i obawy rosły. Zaczęłam go sprawdzać, bo on nie mówił dokąd idzie. Zawsze potem, po kolejnej awanturze tłumaczył, że bał się ze mną rozmawiać, bo ja wpadałam w szał. W czasie naszych awantur potrafiłam (także i on) być bardzo nieprzyjemna. Sprawiałam mu przykrość wyciągając fakty z jego dzieciństwa i poprzedniego związku, które wiem, że go raniły. Ale i ja czułam się zraniona i robiłam to w swego rodzaju odwecie. Po każdej kłótni dość szybko się godziliśmy. W 95 procentach to ja po krótkiej chwili próbowałam przytulać, rozmawiać, przepraszać. On nie potrafił tak szybko dochodzić do siebie. Ja nie umiałam trwać w gniewie, bo po każdej kłótni tak za nim tęskniłam i potrzebowałam go.
Do tego dochodziły inne problemy. W domu jestem maniaczką czystości i on czul się zniewolony tym porządkiem. Robiłam za niego wszystko bo wiedziałam, ze ja to zrobię najlepiej. Nie raz dawał mi sygnały, że boi się we własnym domu chleb pokroić, bo jak okruszek spadnie to ja będę niezadowolona. Małe sprawy stawały się wielkie. Dziś potrafię spojrzeć na to z dystansu. Popełniłam wiele błędów. Na samym początku związku (dziś już tego nie ma) podczas kłótni straszyłam go, że odbiorę sobie życie, histeryzowałam, krzyczałam. On na początku był spokojny. Po kilku miesiącach stał się coraz bardziej nerwowy. Dziś to ja nie krzyczę, a on unosi głos.
Nie wiem co robić, bo każda awantura miała być ostatnią. Ale nie była. Było ich coraz mniej, ale po ostatniej kłótni, najgorszej ze wszystkich jakby coś w nim pękło. Jakby odeszła ta ostatnia resztka nadziei, że się nam ułoży. Ja zawsze przyznawałam się do błędów. Zawsze brałam wszystko na siebie, żeby już tylko było dobrze i spokojnie. Mnie tez te kłótnie wykańczały. Nie raz nie byłam w stanie pójść do pracy, on też nie.
Kiedy rozmawialiśmy, zawsze zarzucał mi dominację. Być może ten pogląd wyrósł z naszych problemów i tego, że czul się zniewolony, że narzucałam mu jak żyć. Ale też wiem, ze dużo poglądów i obaw brało się z jego wcześniejszych doświadczeń, zwłaszcza smutne dzieciństwo bez ojca, który zostawił rodzinę, kiedy on był malutkim chłopcem. Wiem, że ten fakt spotęgował w nim pragnienie zbudowania wspaniałej rodziny, z której będzie dumny. Może właśnie dlatego tak źle znosił wszelkie kłótnie.
Jest mnóstwo spraw o których mogłabym tu pisać. Nie wiem co robić, bo po ostatnim razie zaciął się w sobie i nie chce nawet rozmawiać. Powiedział, że dopiero jak się wyprowadzę (lub on się wyprowadzi) będziemy rozmawiać na neutralnym gruncie. Mówi, że boi się rozmowy, bo ta skończy się awanturą. Ja widzę swoje błędy i chciałabym je wszystkie naprawić. Kocham go jak nikogo innego na świecie. Jest moja największą miłością. Pierwszą. Przy nim uczyłam się, jak buduje się związek i partnerstwo. Może stąd tyle problemów od samego początku. Nie miałam żadnego wcześniejszego doświadczenia. W ten związek weszłam z ogromnym pragnieniem miłości. Nie raz usłyszałam, że kocham za nas dwoje, że on stracił inicjatywę, że moja dominacja, krzyki w domu zabiły jego radość życia i tego związku, że odebrałam mu przyjaciół, chęć działania, że czuł się samotny.
Boję się, że mogę go stracić, że już straciłam. Od 3 tygodni żyjemy pod jednym dachem, ale on nie odzywa się do mnie. Wychodzi gdzieś, ale ja nie mogę zapytać dokąd idzie, bo on już nie uważa, że cokolwiek powinien mi mówić. Zresztą nigdy nie mówił bo uznawał to za kontrolę i że nie musi mi się tłumaczyć.
Boje się, że poza domem znajdzie szczęście, że w domu, w którym chyba dawałam za dużo miłości, nie czuł się szczęśliwy. Ja myślałam na początku, że on to doceni, że jestem pracowita, wrażliwa, tak dbam o dom i kocham go ponad życie. Ale co teraz robić? Czy faktycznie wyprowadzić się i dać mu czas? Czy on musi zatęsknić by przekonać się, że mnie potrzebuje, że chce rozmawiać o nas i jak wszystko naprawić. Byliśmy ze sobą naprawdę blisko. Nie tak łatwo po prostu wyrzucić to wszystko z serca. Zapomnieć.
On teraz nie podejmuje żadnej rozmowy. Nawet nie przywita się po powrocie do domu. Odrzucił mnie zupełnie. Mówi, że jest wrakiem człowieka i musi poradzić sobie sam ze sobą. Ze ten związek go zniszczył. Bardzo mnie to boli, bo chciałam najlepiej jak umiałam, a słyszę tyle zarzutów. Z wieloma się zgadzam, ale przecież każdy popełnia błędy. Tyle że według mnie jeśli naprawdę się kocha, to zawsze trzeba walczyć o miłość, rozmawiać, mówić o swoich uczuciach, o tym co boli. Miłość wiele potrafi przetrwać, jest cierpliwa. Tylko że wymaga współpracy obojga. Zastanawiam się tylko, czy on mnie jeszcze kocha. Bo jak można się tak zamknąć na drugą osobę w związku. On mówi, że ratuje własne życie. Czy to normalne, że nie obchodzi go mój ból, moje cierpienie. Ja nie umiałabym obojętnie przejść kiedy on cierpi. Chcę mu pomóc. Chce być blisko. On widzi jak wyglądam, nie jem, oczy opuchnięte od płaczu, blada, szef 2 razy wyprosił mnie z pracy i jestem na ostatniej szansie. Jakby mi ktoś serce wyrwał. Ale mam wrażenie, ze kompletnie nie interesuje go mój ból. Wiem, że niezamierzenie go skrzywdziłam, ale naprawdę nie chciałam. Mam czasami wrażenie, że on calowo mnie karze, rani i jak nie raz powiedział: "co mnie to obchodzi?(mój ból, smutek). Musze siebie ratować, bo się wykończę". Mówi , że musi zacząć jeść, ćwiczyć, że musi odnowić kontakty z ludźmi.
Czy powinnam naciskać, by porozmawiał ze mną, czy to już niczego nie zmieni i mam się usunąć? Tylko że zadaje sobie samej tysiące pytań z wieloma różnymi odpowiedziami i to mnie zabija. On mówi ze przez te kłótnie, przez to że nie akceptował tego co działo się w domu, braku szacunku, odechciało mu się wszystkiego. Mówi że stracił przyjaciół, ale to on teraz wiecznie wychodzi z domu jak ma wolny dzień. Nie ma go całymi dniami. Świadczy to o tym, że ma jednak przyjaciól i chęci by ruszyć się z domu. Nie gniewam się o to, nie jestem zazdrosna, cieszę się, że to może pomóc mu się odnaleźć i wyrwać z tego smutku. Tyle że świadczy to o tym, że jednak tej depresji o której mówi i całkowitej rezygnacji nie ma. Może mówił to tylko do mnie, by oskarżać i wzbudzać poczucie winy. Bo ja naprawdę jestem załamana. Nie potrafię za nic się zabrać, wyjść z domu do ludzi. Nie mam na nic ochoty. Chce mi się tylko płakać i jedyne na co mam siłę, to ratowanie tego związku, choć nadzieję powoli tracę. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Jest wszystkim. Błagałam go by spróbować raz jeszcze. Ostatni. Ale on się boi bo twierdzi, że już tyle razy próbowaliśmy.
Przyjaciółki mówią mi bym zostawiła go, by sam uporał się z problemami. Że jeśli mamy być razem to i tak będziemy, że zatęskni i sam przyjdzie, że facet musi zdobywać, a to ja przez większość tego związku się starałam, zdobywałam. On tylko na samym początku.
Ja uważam, że rozstanie się niczego nie zmieni, że zaczniemy żyć oddzielnie i tak już będzie na zawsze. Oddalimy się od siebie. On uważa, że muszę mu zaufać, a on musi uporać się ze wszystkim, że musi zacząć żyć, że nie może się bać wracać do domu, bo ja będę niezadowolona, gdzie był. Ale i on szczerze nie mówił z kim się spotykał. Zwłaszcza ukrywał fakt, że widział się z tą nieznana mi koleżanką. Pomóżcie proszę. Co o tym myślicie? Czy mogę to jakoś naprawić? Czy aż tak zaszczułam go moją miłością, że przestał kochać? Przecież prosił bym została jego żoną! Mówił, że jestem jego szczęściem, jego wszystkim. Teraz czuje rozczarowanie, że były to puste słowa, bo tylko ja chcę o nas walczyć, a on tak się poddał. Nie myślcie proszę, że ten związek to były tylko krzyki i cierpienia. Mamy całe mnóstwo cudownych wspomnień, szczęśliwe chwile. Ale o nich nie pisałam, bo to nie one zniszczyły tez związek. Proszę poradźcie jak Wam się wydaje co powinnam zrobić?

Ps. Dodam, że poza naszymi problemami niszczą go tez problemy finansowe, jakie się za nim ciągną od ponad roku. Ja zawsze na tyle na ile mogłam pomagałam mu. Nawet usłyszałam, ze próbuję kupić jego miłość. A ja tylko chciałam mu pomóc, bo to naturalne.
ilaa
 
Posty: 52
Dołączył(a): 19 lis 2008, o 23:12

Postprzez zizi » 31 sty 2010, o 16:14

illa :pocieszacz:

nic na siłę nie zrobisz.....

mam nadzieję ,że ułoży Ci się z narzeczonym

ale żeby budować związek potrzebne są chęci obydwojga....nie tylko jednej osoby...

On stara się coś??

trzy tygodnie milczenia to dla Ciebie wieczność....katorga....

wiem

mężczyźni nie lubią naszego płaczu...biadolenia....nawet uzasadnionego....wzbudza to w nich poczucie winy,które powoduje ich złość,agresję....

nie sądzę,że tylko Ty coś źle robiłaś???

może uda Ci się z nim porozmawiać???spokojnie ....bez krzyków....posłuchać go....

a może on taki jest dla Ciebie,bo jest tchórzem.....spotyka się z inną.....i ...udaje...nie jest w stanie szczerze powiedzieć co jest...

faceci....

ciężko Ci coś poradzić.....

desperacko chcesz ratować związek.....

przytulam Cię

oby z czasem było dobrze....
Ostatnio edytowano 31 sty 2010, o 16:51 przez zizi, łącznie edytowano 1 raz
Avatar użytkownika
zizi
 
Posty: 1189
Dołączył(a): 23 wrz 2007, o 16:37
Lokalizacja: z ... Polski

Postprzez ilaa » 31 sty 2010, o 16:36

Dziękuję Zizi. Każde slowa otuchy i jakieś przemyślenia sa bardzo ważne. Próbuję rozmawiać. On nie chce. A jeśli nawet zaczniemy to kończy się na zarzutach w moim kierunku. Ja do wielu z nich się przyznaję, prosze o szanse, blagam wręcz. Tłumaczę, że przemyślałam wszystko, że zmienię to wszystko co bylo złe, bo tak bardzo mi na nm zależy i jestem na to gotowa. Ale on się uparł. Bardzo cierpię. Miotam się ze sobą. Zaczęłam nawet sięgac po alkohol, codziennie każdego dnia, bo po nim jestmi troszeczkę lżej.. Bezradność zabija.
ilaa
 
Posty: 52
Dołączył(a): 19 lis 2008, o 23:12

Postprzez zizi » 31 sty 2010, o 16:59

ilaa nie błagaj .....ja też tak robiłam :oops: ...ale to nic nie da gdy on nie chce....

sama wiesz ,że jak człowiek chce to stara się...robi cokolwiek....

on zasłania się problemami finansowymi :evil:

nie pracuje?

a może on wydaje pieniądze gdzieś indziej.....

alokholem nie pomożesz sobie....nie dodawaj sobie nowego problemu...po co Ci to :paluszek:

ja kilka razy też piłam samotnie wódkę gdy było mi strasznie....ale to nic nie pomogło.....przestałam szybko,żeby nie nauczyć się tak radzić sobie....
Avatar użytkownika
zizi
 
Posty: 1189
Dołączył(a): 23 wrz 2007, o 16:37
Lokalizacja: z ... Polski

Postprzez Sansevieria » 31 sty 2010, o 17:13

Ilaa, czytając Twoją historię mam wrażenie, że Ty żyjesz życiem tego człowieka i w ogóle nie masz własnego. Wrażenie, że jest on dla Ciebie całym światem. I wiesz, to co Ty napisałaś z niewielkimi zmianami pasowałoby jak ulał do opisu cierpień nadopiekuńczej, zaborczej matki, której syn jest już dorosły. Która rzecz jasna chętnie przyzna się do wszystkich swoich błędów (prawdziwych i urojonych) i zmieni w sobie wszystko, byle synek nie odchodził. Przeprosi, wytrzyma każde złe słowo, byle go zatrzymać, być nadal najważniejszą (a najlepiej jedyną) osobą w jego życiu. Bo bez NIEGO ona przestaje istnieć. Nieważne w pewnym momencie, co on robi, byleby więź była zachowana. Każdy sposób dobry. Szantaż emocjonalny, budzenie poczucia winy, zarzuty, pomoc w tarapatch finansowych, itpd, no wszystko byle nie zniknął. Przy czym o ile matce w tej sytuacji może bym i umiała coś doradzić, o tyle Tobie ... może tyle, że warto wchodząc w związek mieć własną tożsamość. Własne życie.
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Postprzez ilaa » 31 sty 2010, o 17:29

Pracuje, tyle że spłaca kredyt i kartę kredytową. To nie były pieniądze wydane na głupoty. Nie rozpuszcza kasy.To na pewno. Tyle ze jest strasznie zmeczony , bo od ponad roku wszystkie wyplaty ida na splaty. Nieważne. Mowił mi, że te problemy z pieniędzmi by go tak nie przytłaczały gdyby między nami się układało.
................

Wiem, że naciskam za mocno. Ale nie potrafię po prostu sobie odpóścić. On jest moją wielką miłością. Nie tak łatwo po prostu wszystko zostawić. Gdybym dostała szansę, to umiałabym naprawić moje błędy, przy czym i on musiałby troszkę w sobie zmienić. Wiem, że za bardzo chciałam mieć nad wszystkim kontrolę, czuł się zdeptany moim naporem. On tez popełniał błędy. Po prostu biorę na siebie większą część winy.

Zastanawiam się tylko, czy jeśli faktycznie nie ma nikogo innego, to czy dojrzały (33 lata) człowiek, który chciał bym została jego żoną pomimo problemów jakie mieliśmy po prostu przestal kochać? Czy to odtrącenie jest wynikiem buntu na to co było i potrzebuje czasu by zaufać, uwierzyć w moje słowa że faktycznie wszystkomoże się zmienic przy naszej współpracy? Czy myślicie, że po prostu uczucie wygasło, zmęczone naciskiem mojej miłości?
ilaa
 
Posty: 52
Dołączył(a): 19 lis 2008, o 23:12

Postprzez Sansevieria » 31 sty 2010, o 17:37

Wygasło? Jeśli jeszcze coś się tli, to jak przy gasnącym ogieńku, trzeba bardzo ostrożnie działać, żeby (może) znowu zapłonął. Bardzo delikatnie i bardzo powolutku, ostrożnie. Każde silniejsze dmuchnięcie zgasi na pewno.
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Postprzez Asik35 » 31 sty 2010, o 19:46

Odpuść, odpuść, daj mu trochę przestrzeni...im bardziej będziesz naciskać tym bardziej on będzie się wycofywał...nie robiłabym NIC.
Asik35
 
Posty: 165
Dołączył(a): 30 lip 2009, o 10:49
Lokalizacja: tak blisko tak daleko

Postprzez wuweiki » 31 sty 2010, o 20:44

No cóż Ilaa...
Wiem, że naciskam za mocno. Ale nie potrafię po prostu sobie odpóścić. On jest moją wielką miłością.

Dla mojego mężczyzny znajomi stanowili bardzo ważną część życia, czasem miałam wrażenie , że najważniejszą. Ja jestem typem domowniczki. Lubię czas spędzać w domu. I chyba na siłę próbowałam go zatrzymać, kiedy on chciał wyjść. To powodowało jego przygnębienie i jakby dusił się w tym związku, tracił zapał.

Zaczęłam go sprawdzać, bo on nie mówił dokąd idzie.

Sprawiałam mu przykrość wyciągając fakty z jego dzieciństwa i poprzedniego związku, które wiem, że go raniły. Ale i ja czułam się zraniona i robiłam to w swego rodzaju odwecie.

W domu jestem maniaczką czystości i on czul się zniewolony tym porządkiem. Robiłam za niego wszystko bo wiedziałam, ze ja to zrobię najlepiej. Nie raz dawał mi sygnały, że boi się we własnym domu chleb pokroić, bo jak okruszek spadnie to ja będę niezadowolona. Małe sprawy stawały się wielkie.

Na samym początku związku (dziś już tego nie ma) podczas kłótni straszyłam go, że odbiorę sobie życie, histeryzowałam, krzyczałam. On na początku był spokojny. Po kilku miesiącach stał się coraz bardziej nerwowy. Dziś to ja nie krzyczę, a on unosi głos.
Nie wiem co robić, bo każda awantura miała być ostatnią. Ale nie była. Było ich coraz mniej, ale po ostatniej kłótni, najgorszej ze wszystkich jakby coś w nim pękło. Jakby odeszła ta ostatnia resztka nadziei, że się nam ułoży. Ja zawsze przyznawałam się do błędów. Zawsze brałam wszystko na siebie, żeby już tylko było dobrze i spokojnie.

Kiedy rozmawialiśmy, zawsze zarzucał mi dominację. Być może ten pogląd wyrósł z naszych problemów i tego, że czul się zniewolony, że narzucałam mu jak żyć.

...no cóż.... tu jest dużo odpowiedzi.... dominacja? Wybacz, że tak ostro pojadę... nie mam na celu Cię oceniać.... interpretuję jedynie to, co napisałaś. Ja się zgodzę z Sansevierią - po mojemu to wygląda tak, że Ty żyłaś jego życiem, w jakimś sensie go zaszczułaś, zarzuciłaś na niego klosz .... jak matka, która wie lepiej jak żyć. Czy to miłość? A gdzie miejsce na przestrzeń? Na własną przestrzeń, na wolność? Z tego co piszesz - nie wyciągał Cię na siłę do znajomych {bo Ty tego nie lubisz, wolisz zacisze domowe} ... bycie, dzielenie z kimś życia to nie tyle kompromisy, co pozwolenie sobie nawzajem na bycie sobą prawdziwym.... a ja odnoszę wrażenie, że chciałaś go zmienić.... żeby był zwierzęciem domowym, Twoim... żeby był porządniejszy i nie brudził.... żeby dzielił się z Tobą całym sobą 'ja to Ty Ty to ja', 'połówki tego samego owocu' .... prędzej czy później każdy taką relacją się zmęczy, no chyba że lubi się sado-masochizm...
dla Ciebie najważniejsze jest, żeby on był... a co z jego uczuciami? co z jego samopoczuciem? co z tym, czego ON chce?
Anthony de Mello w 'Przebudzeniu' przytoczył bardzo ciekawe historyjkię na temat tzw. miłości, egoizmu i szczęścia:
"Pomysl o kims, kogo bardzo kochasz, z kim jestes bardzo blisko, o kims, kto jest ci bardzo drogi i powiedz do niego w myslach: "Bardziej pragne byc szczesliwy, niz miec ciebie". Zobacz, co sie dzieje. "Wole byc szczesliwy, niz miec ciebie. Gdybym mial mozliwosc wyboru, bez wahania wybralbym szczescie". Ilu z was podczas wypowiadania tych slow czulo sie egoistami? Sadze, ze wielu. Widzicie, co z nami zrobiono? Zobaczcie, jak w was wdrukowano myslenie: "Jak moge byc takim egoista". Ale spojrzcie, kto tu jest egoista. Wyobraz sobie osobe, ktora mowi do ciebie: "Jak mozesz byc takim egoista, ze wybierasz szczescie zamiast mnie?" Czy nie mialbys ochoty wowczas jej odpowiedziec: "Wybacz, ale jak mozesz byc takim egoista, zeby wymagac ode mnie, bym wyzej cenil ciebie od szczescia?"
Pewna kobieta opowiadala mi, ze kiedy byla dzieckiem, jej kuzyn-jezuita glosil rekolekcje w kosciele jezuitow w Milwaukee. Kazda konferencje rozpoczynal slowami:
- "Spelnieniem milosci jest poswiecenie, jej miara brak egoizmu". Wspaniale stwierdzenie.
Zapytalem ja: - Czy chcialabys, abym cie kochal kosztem mego szczescia?
- Tak - odparla.
Jakiez to urzekajace! Czyz to nie cudowne? Kochalaby mnie kosztem swego szczescia, a ja kochalbym ja kosztem mego szczescia. I tak mielibysmy w konsekwencji dwie nieszczesliwe istoty. Ale to niewazne, niech zyje milosc.
"
i jeszcze:
"Serce pelne milosci pozostaje miekkie i wrazliwe. Gdy zas bywasz piekielnie zaangazowany w zdobycie czegos, stajesz sie okrutny, twardy, niewrazliwy. Jakze mozesz kochac ludzi, jesli potrzebujesz ich do wlasnych celow? Mozesz ich tylko wykorzystywac i uzywac. Jesli jestes mi niezbedny, abym czul sie szczesliwy, musze ciebie uzyc, manipulowac toba; musze znalezc sposoby i srodki, aby cie zatrzymac. Nie moge ci pozwolic, abys byl wolny. Tak naprawde moge kochac ludzi tylko wtedy, gdy oczyscilem z nich swoje zycie."

Zgadzam się z Asik... daj mu przestrzeń...
Ilaa... po prostu daj mu wolność od siebie... on Ciebie o to prosi. Ktoś bardzo mi bliski przytoczył kiedyś coś bardzo pięknego o tym, co to jest miłość: "Nikt nikogo nie traci, bo nikt nikogo nie może mieć na własność. I to jest najważniejsze przesłanie miłości - mieć najważniejszą osobę na świecie, ale jej nie posiadać." {Coelho} -- nie chcieć nikim zawładnąć, nie chcieć go ubezwłasnowolnić...

pozdrawiam.
wuweiki
 

Postprzez limonka » 31 sty 2010, o 20:46

kiedys mialam podobna sytuacje..bylam w zwiazku w ktory ciagle klotnie byly normalka..w koncu ja zerwalam..potem z tesknoty chcialam wrocic(choc zdawalam sobie sprawe ze problemy nie znikna) blagalam go prosilam o szanse WIELOKROTNIE...nic to nie dalo..dopiero jak dalam sobie sobie spokoj on po paru miesiaach plakal ze chce wrocic..ja juz nie chialam bo na trzezwo juz bez emocji wiedizalam ze pewnych rzeczy nigdy nie zaakceptuje a on sie nie zmieni...moral taki.........daj mu czas...przestrzen nie wymuszaj na sile bo skutek Z PEWNOSCIA bedzie ODWROTNY:(
Avatar użytkownika
limonka
 
Posty: 4007
Dołączył(a): 11 wrz 2007, o 02:43

Postprzez woman » 31 sty 2010, o 21:09

Asik35 napisał(a):Odpuść, odpuść, daj mu trochę przestrzeni...im bardziej będziesz naciskać tym bardziej on będzie się wycofywał...nie robiłabym NIC.

Poniekąd zgadzam się z Asik, o ile to nierobienie NIC tyczy się dalszych nalegań, próśb i naciskań na partnera.

Zrobiłabym natomiast wiele w stosunku do samej siebie.
Zajełabym sie sobą, odnowiła przyjaźnie czy choćby zwykłe znajomości.
Mnie w chwili najgorszego kryzysu i załamania pomogło to bardzo.
Codziennie biegałam na fitness, żeby chociaż przez godzinę ból zelżał.
Nie jadłam, ale pocieszałam się, że przynajmniej schudnę.
Chwytałam się każdej brzytwy pływającej po wodzie, ale nie prosiłam, no raz jedyny się zdarzyło i do dziś tego żałuję, bo nie było warto.

Posłuchaj Zizi, która wiele przeszła, poczytaj Jej historię.
Jesli jemu jeszcze choć trochę zależy, przjdzie do Ciebie, ale sam z własnej i nieprzymuszonej woli.
A Ty buduj swoje życie w oparciu na sobie i sama stan się jego fundamentem.
:pocieszacz:
Avatar użytkownika
woman
 
Posty: 923
Dołączył(a): 26 sty 2009, o 21:12

Postprzez caterpillar » 31 sty 2010, o 23:28

Iksie bardzo pieknie napisane :kwiatek2:

Ilaa w zasadzie dziewczyny wszystko juz napisaly...ja mysle ,ze cokolwiek sie stanie warto wyciagnac z tego wnioski i zrobic to o czym pisze Woman

..zaczac zyc swoim zyciem

pzdrawiam
Avatar użytkownika
caterpillar
 
Posty: 7067
Dołączył(a): 29 maja 2008, o 16:15
Lokalizacja: część świata

Postprzez Justa » 1 lut 2010, o 01:04

NIE ROZMAWIAĆ! NIE NACISKAĆ!

Powiem wprost i będę z Tobą szczera na maksa: współczuję chłopakowi i wierzę w to, co mówi, że zniszczył go ten związek (nie twierdzę, że TY).

Prawdę mówiąc nie wiem, czy da się to jeszcze odbudować - moim zdaniem szanse są niewielkie (przynajmniej obecnie tak to widzę) - piszesz, że wiele błędów zrozumiałaś, dostrzegłaś itp itd - popatrz, że z punktu widzenia chłopaka to mniej więcej tak samo, jak po każdej awanturze - czyli do następnego razu.

Jedyną szansę bycia w przyszłości razem widzę w tym, że dasz mu święty spokój, dasz mu pożyć spokojnie - a sama zadbasz o siebie. Nie wiem, czy terapia, czy po prostu mozolna i żmudna praca nad sobą. Dopóki nie zgodzisz się na to, że nie da się nikim sterować wedle swoich wyobrażeń i że każdy ma prawo do swojej własnej woli/inności/wolności - nie widzę szans Waszego związku.
Justa
 
Posty: 1884
Dołączył(a): 6 maja 2007, o 18:06

Postprzez ilaa » 1 lut 2010, o 01:10

Wszystkim Wam bardzo dziękuję za porady. Każda informacja jest cenna, bo może mi pomóc. Tak wiem, że ten nacisk działa na moją niekorzyśc. Tyle że dopóki razem mieszkamy tak ciężko zachować dystans wobec człowieka, który jest mi najbliższy. Bardzo ładne to opowiadanie o miłośći. Dziękuję.

Przez 5 ostatnich dni nie widzieliśmy się mieszkając pod jednym dachem. Ja prosto po pracy szłam do "naszej" sypialni i siedziałam tam. było mi bardzo ciężko, ale robiłam to dla niego, by nie czuł obaw, że znowu naciskam, że chce rozmowy. On prosto po pracy zamykał sie w jego nowym pokoju. To strasznie trudna sytuacja. Męcząca. Dziś rozmawialiśmy. Nie było krzyków, ale do niczego nie doszliśmy. On ciągle chce mojej wyprowadzki i mówi, że wtedy będziemy rozmawiać. Bardzo mnie boli ten chłód i dystans z jego strony. Zawsze byl czuły dla mnie, przytulał, całował. A teraz wygląda to tak, jakbysy byli dwojgiem obcych sobie ludzi.
ilaa
 
Posty: 52
Dołączył(a): 19 lis 2008, o 23:12

Postprzez Justa » 1 lut 2010, o 01:30

---------- 00:18 01.02.2010 ----------

Jeszcze coś. Rozumiem, że trudno jest się wyprowadzić. Tyle, że tkwienie w takiej sytuacji, kiedy chłopak nie chce wracać do domu zmęczony obcowaniem z Tobą, w domu kompletnie wyłączony - i tak do niczego nie doprowadzi. Im bardziej będziesz chciała rozmawiać, tym bardziej on będzie od Ciebie uciekał/oddalał się.
On ma prawo zadbać teraz o siebie i odbudować swoje życie. I jak widać robi to. Albo się z tym pogodzisz i oddzielnie zaczniesz pracować nas sobą, albo nie i ... - wybór należy do Ciebie.


---------- 00:30 ----------

ilaa ja też kiedyś zniszczyłam coś ważnego i pamiętam jak dziś ten chłód i zmęczenie mojego chłopaka, tę jego potrzebę świętego spokoju... - moje odpuszczenie, później własne treningi psych. i olśnienie, poczucie tak naprawdę, KIM JA BYŁAM I CO ROBIŁAM.
Omal się nie rozstaliśmy, ale nam się udało.
U Was to też jest możliwe, ale pod warunkiem, że coś zrobisz z SOBĄ, nie z WAMI.
Justa
 
Posty: 1884
Dołączył(a): 6 maja 2007, o 18:06

Następna strona

Powrót do Problemy w związkach

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: akouseqaeqin i 179 gości

cron