Zwracam się do Was wszystkich o radę i ocenę sytuacji. Czuję, że mój związek rozpadł się na dobre. Jestem załamana, serce pęka i nie potrafię bez niego kompletnie się odnaleźć. Ciężko nawet złapać oddech. Mam 29 lat.
Mieszkaliśmy ze sobą przez prawie 3 lata. To była i dla mnie nadal jest wyjątkowa miłość. Mieliśmy piękne marzenia, plany, podobne spojrzenie na świat, podobną wrażliwość. Niestety mieszkamy i pracujemy za granicą i życie tutaj wygląda trochę inaczej. Brakuje wsparcia najbliższych, rodziny i człowiek najczęściej sam kłębi się ze swoimi problemami. Często stają się one większe, aniżeli są w rzeczywistości.
Mój narzeczony (lub były narzeczony) to wspaniały, najwspanialszy pod słońcem człowiek. Wrażliwy, romantyczny, wielkoduszny, otwarty na świat (bardziej kiedyś niż dziś).
Jak to bywa w związkach, ludzie pomimo podobieństw różnią się też pod wieloma względami. Od początku mieliśmy pewne problemy, które ciężko było rozwiązać. Przede wszystkim ja nie bardzo akceptowałam jego znajomych i czułam, że i oni nie darzą mnie sympatia. Dla mojego mężczyzny znajomi stanowili bardzo ważną część życia, czasem miałam wrażenie , że najważniejszą. Ja jestem typem domowniczki. Lubię czas spędzać w domu. I chyba na siłę próbowałam go zatrzymać, kiedy on chciał wyjść. To powodowało jego przygnębienie i jakby dusił się w tym związku, tracił zapał. Dochodziło do nieporozumień, które powtarzały się notorycznie. Kłótnie były coraz gorsze. Dochodziło do awantur. Nigdy do przemocy fizycznej. Mój narzeczony uważał, że związek trzeba budować wśród ludzi. Z czasem zaczęłam się bać, że nie jestem dla niego najważniejsza, że nigdy się za mną nie wstawi wśród ludzi. Ale bałam się rozmawiać, bo zazwyczaj poruszanie trudnych tematów kończyło się awanturą.
A potem doszedł jden problem, który zasłonił wszystko inne. Stałam się potworni zazdrosna, kiedy poznał pewną dziewczynę. Wiem, że spotykają się do dziś. On o niej niewiele, a właściwie nic nie mówi i dlatego ta niewiedza napędzała mój strach. Ufam mu, ale cholernie się bałam co ich łączy. Nie znam dziewczyny i przerażało mnie, ze potrafi spędzać z nią wiele godzin, rozmawiać o tym co go boli, kiedy to ja chciałam być jego słuchaczem i najlepszym przyjacielem. Moja frustracja i obawy rosły. Zaczęłam go sprawdzać, bo on nie mówił dokąd idzie. Zawsze potem, po kolejnej awanturze tłumaczył, że bał się ze mną rozmawiać, bo ja wpadałam w szał. W czasie naszych awantur potrafiłam (także i on) być bardzo nieprzyjemna. Sprawiałam mu przykrość wyciągając fakty z jego dzieciństwa i poprzedniego związku, które wiem, że go raniły. Ale i ja czułam się zraniona i robiłam to w swego rodzaju odwecie. Po każdej kłótni dość szybko się godziliśmy. W 95 procentach to ja po krótkiej chwili próbowałam przytulać, rozmawiać, przepraszać. On nie potrafił tak szybko dochodzić do siebie. Ja nie umiałam trwać w gniewie, bo po każdej kłótni tak za nim tęskniłam i potrzebowałam go.
Do tego dochodziły inne problemy. W domu jestem maniaczką czystości i on czul się zniewolony tym porządkiem. Robiłam za niego wszystko bo wiedziałam, ze ja to zrobię najlepiej. Nie raz dawał mi sygnały, że boi się we własnym domu chleb pokroić, bo jak okruszek spadnie to ja będę niezadowolona. Małe sprawy stawały się wielkie. Dziś potrafię spojrzeć na to z dystansu. Popełniłam wiele błędów. Na samym początku związku (dziś już tego nie ma) podczas kłótni straszyłam go, że odbiorę sobie życie, histeryzowałam, krzyczałam. On na początku był spokojny. Po kilku miesiącach stał się coraz bardziej nerwowy. Dziś to ja nie krzyczę, a on unosi głos.
Nie wiem co robić, bo każda awantura miała być ostatnią. Ale nie była. Było ich coraz mniej, ale po ostatniej kłótni, najgorszej ze wszystkich jakby coś w nim pękło. Jakby odeszła ta ostatnia resztka nadziei, że się nam ułoży. Ja zawsze przyznawałam się do błędów. Zawsze brałam wszystko na siebie, żeby już tylko było dobrze i spokojnie. Mnie tez te kłótnie wykańczały. Nie raz nie byłam w stanie pójść do pracy, on też nie.
Kiedy rozmawialiśmy, zawsze zarzucał mi dominację. Być może ten pogląd wyrósł z naszych problemów i tego, że czul się zniewolony, że narzucałam mu jak żyć. Ale też wiem, ze dużo poglądów i obaw brało się z jego wcześniejszych doświadczeń, zwłaszcza smutne dzieciństwo bez ojca, który zostawił rodzinę, kiedy on był malutkim chłopcem. Wiem, że ten fakt spotęgował w nim pragnienie zbudowania wspaniałej rodziny, z której będzie dumny. Może właśnie dlatego tak źle znosił wszelkie kłótnie.
Jest mnóstwo spraw o których mogłabym tu pisać. Nie wiem co robić, bo po ostatnim razie zaciął się w sobie i nie chce nawet rozmawiać. Powiedział, że dopiero jak się wyprowadzę (lub on się wyprowadzi) będziemy rozmawiać na neutralnym gruncie. Mówi, że boi się rozmowy, bo ta skończy się awanturą. Ja widzę swoje błędy i chciałabym je wszystkie naprawić. Kocham go jak nikogo innego na świecie. Jest moja największą miłością. Pierwszą. Przy nim uczyłam się, jak buduje się związek i partnerstwo. Może stąd tyle problemów od samego początku. Nie miałam żadnego wcześniejszego doświadczenia. W ten związek weszłam z ogromnym pragnieniem miłości. Nie raz usłyszałam, że kocham za nas dwoje, że on stracił inicjatywę, że moja dominacja, krzyki w domu zabiły jego radość życia i tego związku, że odebrałam mu przyjaciół, chęć działania, że czuł się samotny.
Boję się, że mogę go stracić, że już straciłam. Od 3 tygodni żyjemy pod jednym dachem, ale on nie odzywa się do mnie. Wychodzi gdzieś, ale ja nie mogę zapytać dokąd idzie, bo on już nie uważa, że cokolwiek powinien mi mówić. Zresztą nigdy nie mówił bo uznawał to za kontrolę i że nie musi mi się tłumaczyć.
Boje się, że poza domem znajdzie szczęście, że w domu, w którym chyba dawałam za dużo miłości, nie czuł się szczęśliwy. Ja myślałam na początku, że on to doceni, że jestem pracowita, wrażliwa, tak dbam o dom i kocham go ponad życie. Ale co teraz robić? Czy faktycznie wyprowadzić się i dać mu czas? Czy on musi zatęsknić by przekonać się, że mnie potrzebuje, że chce rozmawiać o nas i jak wszystko naprawić. Byliśmy ze sobą naprawdę blisko. Nie tak łatwo po prostu wyrzucić to wszystko z serca. Zapomnieć.
On teraz nie podejmuje żadnej rozmowy. Nawet nie przywita się po powrocie do domu. Odrzucił mnie zupełnie. Mówi, że jest wrakiem człowieka i musi poradzić sobie sam ze sobą. Ze ten związek go zniszczył. Bardzo mnie to boli, bo chciałam najlepiej jak umiałam, a słyszę tyle zarzutów. Z wieloma się zgadzam, ale przecież każdy popełnia błędy. Tyle że według mnie jeśli naprawdę się kocha, to zawsze trzeba walczyć o miłość, rozmawiać, mówić o swoich uczuciach, o tym co boli. Miłość wiele potrafi przetrwać, jest cierpliwa. Tylko że wymaga współpracy obojga. Zastanawiam się tylko, czy on mnie jeszcze kocha. Bo jak można się tak zamknąć na drugą osobę w związku. On mówi, że ratuje własne życie. Czy to normalne, że nie obchodzi go mój ból, moje cierpienie. Ja nie umiałabym obojętnie przejść kiedy on cierpi. Chcę mu pomóc. Chce być blisko. On widzi jak wyglądam, nie jem, oczy opuchnięte od płaczu, blada, szef 2 razy wyprosił mnie z pracy i jestem na ostatniej szansie. Jakby mi ktoś serce wyrwał. Ale mam wrażenie, ze kompletnie nie interesuje go mój ból. Wiem, że niezamierzenie go skrzywdziłam, ale naprawdę nie chciałam. Mam czasami wrażenie, że on calowo mnie karze, rani i jak nie raz powiedział: "co mnie to obchodzi?(mój ból, smutek). Musze siebie ratować, bo się wykończę". Mówi , że musi zacząć jeść, ćwiczyć, że musi odnowić kontakty z ludźmi.
Czy powinnam naciskać, by porozmawiał ze mną, czy to już niczego nie zmieni i mam się usunąć? Tylko że zadaje sobie samej tysiące pytań z wieloma różnymi odpowiedziami i to mnie zabija. On mówi ze przez te kłótnie, przez to że nie akceptował tego co działo się w domu, braku szacunku, odechciało mu się wszystkiego. Mówi że stracił przyjaciół, ale to on teraz wiecznie wychodzi z domu jak ma wolny dzień. Nie ma go całymi dniami. Świadczy to o tym, że ma jednak przyjaciól i chęci by ruszyć się z domu. Nie gniewam się o to, nie jestem zazdrosna, cieszę się, że to może pomóc mu się odnaleźć i wyrwać z tego smutku. Tyle że świadczy to o tym, że jednak tej depresji o której mówi i całkowitej rezygnacji nie ma. Może mówił to tylko do mnie, by oskarżać i wzbudzać poczucie winy. Bo ja naprawdę jestem załamana. Nie potrafię za nic się zabrać, wyjść z domu do ludzi. Nie mam na nic ochoty. Chce mi się tylko płakać i jedyne na co mam siłę, to ratowanie tego związku, choć nadzieję powoli tracę. Nie wyobrażam sobie życia bez niego. Jest wszystkim. Błagałam go by spróbować raz jeszcze. Ostatni. Ale on się boi bo twierdzi, że już tyle razy próbowaliśmy.
Przyjaciółki mówią mi bym zostawiła go, by sam uporał się z problemami. Że jeśli mamy być razem to i tak będziemy, że zatęskni i sam przyjdzie, że facet musi zdobywać, a to ja przez większość tego związku się starałam, zdobywałam. On tylko na samym początku.
Ja uważam, że rozstanie się niczego nie zmieni, że zaczniemy żyć oddzielnie i tak już będzie na zawsze. Oddalimy się od siebie. On uważa, że muszę mu zaufać, a on musi uporać się ze wszystkim, że musi zacząć żyć, że nie może się bać wracać do domu, bo ja będę niezadowolona, gdzie był. Ale i on szczerze nie mówił z kim się spotykał. Zwłaszcza ukrywał fakt, że widział się z tą nieznana mi koleżanką. Pomóżcie proszę. Co o tym myślicie? Czy mogę to jakoś naprawić? Czy aż tak zaszczułam go moją miłością, że przestał kochać? Przecież prosił bym została jego żoną! Mówił, że jestem jego szczęściem, jego wszystkim. Teraz czuje rozczarowanie, że były to puste słowa, bo tylko ja chcę o nas walczyć, a on tak się poddał. Nie myślcie proszę, że ten związek to były tylko krzyki i cierpienia. Mamy całe mnóstwo cudownych wspomnień, szczęśliwe chwile. Ale o nich nie pisałam, bo to nie one zniszczyły tez związek. Proszę poradźcie jak Wam się wydaje co powinnam zrobić?
Ps. Dodam, że poza naszymi problemami niszczą go tez problemy finansowe, jakie się za nim ciągną od ponad roku. Ja zawsze na tyle na ile mogłam pomagałam mu. Nawet usłyszałam, ze próbuję kupić jego miłość. A ja tylko chciałam mu pomóc, bo to naturalne.