Po czym można poznac że terapia jest zakończona???

Dorosłe Dzieci Alkoholików.

Po czym można poznac że terapia jest zakończona???

Postprzez felicity » 10 sty 2010, o 14:48

Witajcie!

Jakoś tak dawno się tutaj nie wpisywałam odnośnie moich zmian w życiu. Skończyłam terapię grupową kilka miesięcy temu i teraz widzę, że dała mi bardzo dużo. POmimo strachu pokonałam swoje opory i naprawdę jest mi lżej...ale stoję teraz przed pytaniem co dalej...??? Poszłam w ostatni czwarek na grupę samopomocową DDA ( pracują na 12 krokach) i wiecie poczułam znudzenie i myśli mi uciekały, chociaż tak sobie pomyślałam, że jednak jakiś kontakt chce mieć z grupami, ale widzę, ze nie potrzebuję tego, że chce poznawać ludzi też z innych kręgów, nie tylko zamykać się w obszarze DDA i z nimi wszystko robić. Teraz kończę asertywność i w tym roku chce rowizjac swoje inne umiejętności społeczne, ale w szerszym kręgu.
Zastanawiam się teraz nad jednym pytaniem, które zadał mi jedna z psycholożek- po czym poznasz, że terapia jest skończona?i wtedy nie umiałam jej odpowiedzieć, a teraz nie umiem tego racjonalnie wyjaśnić, ale czuję( fajnie zawierzam bardziej uczuciom niż myśleniu) że tym się nasyciłam, ale myśle o tym, że skoro przebrnęłam przez tyle grup, że przeprowadziłam tak dużo rozmów to może czas na życie po prostu?
Mam w sobie niepewność jak to będzie, jak sobie poradzę, jak ta przygoda będzie się dalej rozwijała.
Jeśli macie podobne doświadczenie to proszę podzielcie się nimi!
Chętnie poczytam!!! :D
Avatar użytkownika
felicity
 
Posty: 397
Dołączył(a): 28 lip 2007, o 23:31

Postprzez raziel » 10 sty 2010, o 14:55

A może zbliżasz się do jakiegoś ważnego, kolejnego etapu terapii a nie do jej końca?
Rozwijanie umiejętności? A gdzie relacja terapeutyczna, gdzie stosunek emocjonalny do osób z którymi na terapii byłaś albo, które ci terapię prowadzą? Nic?

DDA mają z tego co kojarzę ogólnie problem z wchodzeniem w relację. Może jesteś już gotowa na wejście w dojrzałą relację terapeutyczną? A może takie myśli podczas terapii grupowych to zamaskowana agresja? Nie wiem. Jeśli nie potrafisz odpowiedzieć na to pytanie sama, ba skłaniasz się ku temu by tej odpowiedzi poszukiwać u innych to może jeszcze za wcześnie na taką decyzję?
raziel
 
Posty: 145
Dołączył(a): 8 paź 2009, o 11:12
Lokalizacja: Wrocław

Postprzez felicity » 10 sty 2010, o 15:06

NIe wiem tego, może się zbliżam, ale tak naprawdę czuję, że już to najważniejsze co było tak ogromnym ciężarem jest za mną, że nie wchodzę z plecakiem na górę ważącym 4 tony tylko mam lżejszy bagaż i trudności które są przede mną mnie nie przerażają.
JAsne stosunek emocjonalny to podstawa, bez tego nie ma zmian. Jednak ja czuję przesyt i chce po tej terapii zasmakować innych barw życia, ale nie wykluczając pracy nad sobą. W kontaktach z innymi nie widzę u siebie jakiś wielkich trudności społecznych, blokad i wchodzenia w rolę. Teraz czuję, że ja to ja. Zastanawiam się raczej nad tym jaki jest dalszy proces rozwoju jak ktoś już jest po terapii, jak się czuje, jak myśli, bo moja praca do tej pory była dosc intensywna i sobie nie odpuszczałam tylko mimo bólu szłam do przodu. Kilku uciążliwych mechanizów się pozbyłam i już nie myślę tak źle o sobie jak kiedyś, ale jest taki kawałek we mnie, którego nie rozczytuję...
Avatar użytkownika
felicity
 
Posty: 397
Dołączył(a): 28 lip 2007, o 23:31

Postprzez Sansevieria » 10 sty 2010, o 15:22

Z doświadczeńeń własnych. Odczucie znużenia znam. Przesytu tematem. Klimatem terapeutycznym. Cudzymi problemami.
Mój wniosek: celem terapii jest życie bez terapii. Jesli czujesz, ze masz dość, to może zaufaj sobie? Tak po prostu. Znane jest bowiem też coś takiego, jak uzależnienie od terapii. Czujesz się gotowa do życia? To żyj. A jak coś Ci zacznie zgrzytać za bardzo, wiesz gdzie szukać fachowej pomocy i jesteś w stanie po nią sięgnąć.
Sansevieria
 
Posty: 4044
Dołączył(a): 10 lis 2009, o 21:57

Postprzez raziel » 10 sty 2010, o 16:32

Mądrze i dojrzale powiedziane. Czujesz się już tak dojrzale felicity?

Tak sobie jeszcze pomyślałem, że to dobry pomysł, że chcesz wyjść poza grupy DDA. Może już nie czujesz, że ta etykietka cię nie definiuje, że jest poza tym. Teraz pytanie brzmi czy zdolna jesteś już samodzielnego rozwijania się czy potrzebujesz w tym wsparcia terapeuty? Może na tym etapie coaching albo zwykłe rozmowy z przyjaciółmi wystarczałyby. Twoje życie jest w twoich rękach.

A ta część której nie potrafisz odczytać. Nie wszystko da się odczytać ale naprawdę bardzo niewiele można odczytać samodzielnie :)
raziel
 
Posty: 145
Dołączył(a): 8 paź 2009, o 11:12
Lokalizacja: Wrocław

Postprzez melody » 10 sty 2010, o 17:57

Myślę sobie Felicity, że takie "gdybanie" to trochę jakby stary schemat uciekania w intelektualne rozważania. Rozumiem, że chcesz zobaczyć, poczuć, czy jesteś gotowa na dalszy samodzielny już rozwój, bez wsparcia terapeuty, tak? No to co byś powiedziała na doświadczenie tego? :) Zawsze będziesz mogła ponownie sięgnąć po wsparcie, jeśli uznasz, że to najlepsze dla Ciebie rozwiązanie. Tak przynajmniej było ze mną. Byłam w terapii parę lat, zakończyłam ją, miałam prawie pół roku przerwy, po czym wróciłam. I w moim przypadku tamem powrót (paradoksalnie) rozpoczął rzeczywistą pracę, sam w sobie był też terapeutyczny (kwestia proszenia o pomoc) hehe :) Bliskie relacje budowałam wtedy jakby równolegle, tzn. zarówno z terapeutą, jak i poza gabinetem.

Później znowu jakoś zakańczałam ten proces (nie pamiętam już dokładnie jak to było), sama zaczęłam się uczyć terapii i pewne wydarzenia z treningów (szczególnie z pracy z ciałem) spowodowały, że coś mi się tam pootwierało, cierpiałam wtedy, chciałam to przepracować w kontakcie indywidualnym, no i skorzystałam z tej możliwości (poza tym spoczywają na mnie pewne wymagania formalne, hehe, każdy młody adept ma przepracować konkretną liczbę godzin terapii własnej i co ciekawe - zawsze się coś znajdzie do pracy :wink: ).

POWODZENIA! :D
mel.
melody
 

Postprzez Adelaide » 11 sty 2010, o 02:37

Też mnie bardzo interesuje odpowiedź na to pytanie więc jeśli Felicity dojdziesz do jakichś ciekawych wniosków to podziel się nimi na forum...
Ja ze swojej strony mam wrażenie, że terapia to never ending story, coś co się kiedyś zaczyna a nigdy nie kończy :|
Avatar użytkownika
Adelaide
 
Posty: 82
Dołączył(a): 16 gru 2007, o 02:31
Lokalizacja: prawie Warszawa

Postprzez Orm Embar » 11 sty 2010, o 15:42

Cześć,

Próbując odpowiedzieć na Twoje pytanie, najlepiej chyba po prostu podzielić się doświadczeniem.

Chodziłem trzy lata na terapię indywidualną. Przeżywałem podczas jej trwania chwile poczucia uporządkowania swojego życia, chwile nieskończonej nudy i setek pytań czy warto nadal wydawać takie pieniądze ale także chwile, gdy czułem, że naprawdę mam już dość.

Z perspektywy czasu widzę, że nie przepracowałem wszystkiego. Wielu spraw nawet nie tknąłem - chociażby jakoś głębiej seksu - wiele przepracowałem tylko po łebkach. Skończyłem terapię trzy lata temu, i dochodzę do wniosku, że trzeba w końcu przestać czekać na ten "dobry moment na skończenie terapii", bo go po prostu nie będzie. Pojawia się naturalnie pewna dynamika przesytu psychoterapią, ale idealnego momentu nie będzie.

Nie był to jednak dla mnie dramat - po prostu tak jest, czasami trzeba zostawić niezałatwione sprawy i pójść dalej.

Po zakończeniu wizyt u psychospeca doświadczenie ze spotkań z nim nadal pracowało w moim życiu - wciąż przypominają mi się pewne chwile, myśli i jego wypowiedzi. Z perspektywy tych kilku lat jet to dla mnie fajne.

Przed terapią czułem się jak w bryle betony. Po terapii miałem wrażenie, że "betonowe buty" już skruszone, ale i tak wciąż wiele pracy przede mną.

Jestem teraz w takiej chwili życia, gdy mam ochotę i siły na bardzo wiele. Zmienia się we mnie (prawie) wszytko - od związku, przez przyjaźnie, sposób postępowania w sprawach zawodowych...

Coraz częściej myślę czy po latach nie wyskoczyć sobie na jakiś tygodniowy warsztat w Laboroatorium Psychoedukacji, które tak kiedyś lubiłem...

Może to jest tak, że trzeba pewnego dnia podjąć decyzję o skończeniu terapii, bo dobrego momentu nie będzie nigdy, a jednocześnie tak naprawdę psychoterapia rozumiana jako praca nad sobą nigdy się nie kończy?

dobra, ględzę, spadam :-)

powodzenia!

Maks
Orm Embar
 
Posty: 1550
Dołączył(a): 4 maja 2007, o 18:59

Postprzez melody » 11 sty 2010, o 16:13

Orm Embar napisał(a):Może to jest tak, że trzeba pewnego dnia podjąć decyzję o skończeniu terapii, bo dobrego momentu nie będzie nigdy, a jednocześnie tak naprawdę psychoterapia rozumiana jako praca nad sobą nigdy się nie kończy?

Moim zdaniem to jest super postawione pytanie, nasuwa mi taką myśl, że terapia (jako proces) jest swego rodzaju inspiracją. Wskazuje, jak "robić to sobie samemu", że tak powiem ( :) )
melody
 

Postprzez Orm Embar » 12 sty 2010, o 02:02

melody napisał(a):
Orm Embar napisał(a):Może to jest tak, że trzeba pewnego dnia podjąć decyzję o skończeniu terapii, bo dobrego momentu nie będzie nigdy, a jednocześnie tak naprawdę psychoterapia rozumiana jako praca nad sobą nigdy się nie kończy?

Moim zdaniem to jest super postawione pytanie, nasuwa mi taką myśl, że terapia (jako proces) jest swego rodzaju inspiracją. Wskazuje, jak "robić to sobie samemu", że tak powiem ( :) )


Jest w tym wszystkim coś cholernie fascynującego... Z jednej strony skutkiem w miarę skutecznej terapii (a większość jest takich - całkowicie nieudanych lub zakończonych jakąś totalną przemianą człowieka chyba niewiele...) człowiek odkrywa, ile lat mu poszło do śmietnika, bo musiał rozwiązywać problemy, które dla innych są dziwne i niezrozumiałe. Sam się na tym łapię.

Z drugiej strony staram się być w życiu ostatnio twardym realistą, i natychmiast staram się trzeźwieć po takiej myśli przypominając sobie po prostu chwile, kiedy byłem trochę jak Caspar Hauser (nie mylić z dr House'm...), wychowany w lesie przez wilki...

Gdybym miał raka i wyleczyłbym się z niego - powinienem rozpaczać nad rakiem czy skakać z radości, bo się wyleczyłem?

Z trzeciej strony tego wielobocznego medalu przed terapią żyłem jak we śnie - moje postrzeganie świata było mocno ograniczone moimi problemami. Teraz moje postrzeganie świata jest dużo bardziej zgodne z tym, co się naprawdę dzieje...

I jest jednocześnie jakoś tak, że niewyobrażalnie mocno chce mi się żyć. W dodatku poodklejałem się od swoich bólów tak właściwych DDA - chociażby poszukiwania zastępczego taty - i mam niesamowicie ogromną ochotę, żeby przejść teraz kawał życia na własnych nogach.

Tak, coraz częściej myślę, że terapię jako okres leczenia można i trzeba kończyć, terapię rozumianą jako układanie się z samym sobą i rzeczywistością wokół - nigdy. :-)

dobrej nocy wszystkim :-)

Maks
Orm Embar
 
Posty: 1550
Dołączył(a): 4 maja 2007, o 18:59

Postprzez melody » 12 sty 2010, o 13:01

A ja bym do tej garści Twoich refleksji, Maks, dodała jeszcze coś swojego, co też chyba wcześniej nie padło. Kilkakrotnie już wspominałam przy podobnych rozmowach toczących się w różnych wątkach, że terapia nie daje "szczęścia" (ten cudzysłów jest tu celowy, bo mam na myśli szczęście w potocznym i powszechnym rozumieniu tego słowa), toteż jeśli to jest coś, czego wypatrujemy, aby zakończyć ten proces, to możemy się rozczarować (ja się kiedyś rozczarowałam).
Moje doświadczenie mi mówi, że to nie jest tak, że po terapii są same "ochy" i "achy", że życie staje się nagle "usłane różami". NIE ( :) )

Powiem o sobie. Kiedy coś mi się realnie chrzani w życiu, to cierpię, ale jakoś tak inaczej. Nazywam to świadomym przeżywaniem kryzysu. Natomiast nie cierpię z powodu irracjonalnych lęków, problemów, bo takich nie mam. I to jest zasadnicza różnica. Ból się pojawia (no zdarza się), zanurzam się w nim wtedy, natomiast się nie topię i też nie mam o to niepokoju. Więcej też dystansu jest we mnie do mnie samej, innych ludzi, życia... Takiego dystansu rozumianego, jako zgoda na to, co jest i umiejętność (pomimo tego co jest) skupienia się na rzeczach, które dają przyjemność. Mam w sobie też coś takiego, o czym Ty piszesz, Maks, że niewyobrażalnie chce mi się żyć niezależnie od tego, czy właśnie mam moment, w którym biegnę z górki, czy taki, kiedy pełzam pod górę (no bo różnie jest).

Nie jestem DDA, natomiast jestem DDD (a ten syndrom jest podobny) i nie tylko ja się zmieniłam, ale i zmieniła się też moja rodzina. I to już mówię z dużym wzruszeniem, myśląc jednocześnie (całkiem realnie), że nie należy tego oczekiwać po terapii, bo nie mamy wpływu na zachowania innych ludzi, na to, czy się zmienią, czy też pozostaną tam, gdzie byli, czy w ogóle cofną w rozwoju, prawda? Czytam tu o doświadczeniach i historiach różnych ludzi i doceniam moje cholerne szczęście w tym, co nastąpiło w mojej rodzinie. Czasem zastanawiam się, co było głównym "motorem" tej zmiany i nie wiem tego... Terapia bezpośrednio oddziaływała na mnie, natomiast pośrednio zaznaczyła ślad w mojej rodzinie. Wiem jednak, że to nie jest takie powszechne i że się często tak nie dzieje. Myślę, że ważne jest aby umieć i to zaakceptować.

Serdeczności! :)

mel.
Ostatnio edytowano 12 sty 2010, o 13:15 przez melody, łącznie edytowano 1 raz
melody
 

Postprzez bunia » 12 sty 2010, o 13:15

A ja mysle, ze terapia to nie morfina na chroniczna chorobe duszy.......jesli tak to pacjent lub terapeuta jest do niczego......pacjent nie chce sie leczyc albo terapeuta jest nieprofesjonalny......terapia ma za zadanie pomoc wyjsc z jakiegos zyciowego, emocjonalnego zakretu aby mozna bylo z lepsza jakoscia je przezywac i kontynuowac.....dreptac w miejscu z pomoca terapeuty niczego nie zmienia.......no moze czasami grubosc portfela :wink:
Avatar użytkownika
bunia
 
Posty: 3959
Dołączył(a): 5 maja 2007, o 09:19
Lokalizacja: z wyspy

Postprzez Orm Embar » 12 sty 2010, o 22:43

melody napisał(a):A ja bym do tej garści Twoich refleksji, Maks, dodała jeszcze coś swojego, co też chyba wcześniej nie padło. Kilkakrotnie już wspominałam przy podobnych rozmowach toczących się w różnych wątkach, że terapia nie daje "szczęścia" (ten cudzysłów jest tu celowy, bo mam na myśli szczęście w potocznym i powszechnym rozumieniu tego słowa), toteż jeśli to jest coś, czego wypatrujemy, aby zakończyć ten proces, to możemy się rozczarować (ja się kiedyś rozczarowałam).
Moje doświadczenie mi mówi, że to nie jest tak, że po terapii są same "ochy" i "achy", że życie staje się nagle "usłane różami". NIE ( :) )


Można chyba zaryzykować, że daje szczęście i nie daje zarazem, prawda? ;-)

Całkowicie się z Tobą zgadzam, Mel. Powiem Ci / Wam, że dla mnie odkryciem była lektura wspomnień Lance'a Armstronga (tego kolarza). Wiem, wiem... Na pewno pisał mu to jakiś zawodowy ghostwriter - czyli wiedział jak wzruszać, cholernik jeden ;-) - a sam Armstrog nie jest podobno taki całkiem czysty, bo jakiś lekki doping i takie tam sprawy.

Cóż, ja zapewne też nie jestem całkiem "czysty", bo kilka razy się zeświniłem i tyle. Może nie jakoś na maxa ;-) ale nie trzymałem poziomu.

Historia jest jednak prawdziwa: miał raka jąder, wycięli mu jaja, a potem jeszcze grzebali w mózgu, bo miał przerzuty, a ten się wykurował i wygrał kilka razy Tour de France.

Czytałem te jego wspomnienia z zapartym tchem. W końcu syndrom DDA i DDD to taki trochę rak na naszej duszy, prawda? Uderzyła mnie jedna jego myśl - jak już był zdrowy, zaczynał mordercze treningi, i ... miał ich dość. Pytał jaki to ma sens. I w końcu tak w samym środku duszy powiedział sobie "ten siekący deszcz, ból mięśni i śmiertelne zmęczenie to moje życie. takie jest, innego nie będę miał. to jest jego sens, więc trzeba to robić całą duszą i całym sobą". Jak zwykle pewnie coś poprzekręcałem, hehehe, ale sens był taki.

Myślę, że psychoterapia daje swój efekt - i czas ją zakończyć - gdy zaczynamy przynajmniej przeczuwać jak to jest powiedzieć sobie "OK, to jest moje życie, innego mieć nie będę, ale kij im wszystkim w oko, kocham siebie i to moje życie takim jakim jest, i ja na tym świecie jeszcze zamieszam! a jak nie zamieszam, to przynajmniej dam z siebie wszystko!".

Psychoterapia nie uwalnia od cierpienia. Raczej uczy jak z nim dobrze i mądrze życ. Paradoksalnie, ucząc jak żyć dobrze z cierpieniem, uczy jak je niwelować. Bo im bardziej sie z bólem godzimy, tym mniej nas boli. Dlaczego? Bo tak jak piszesz Melody nie tworzymy sobie smutnej bajki wokół i tak smutnych spraw. Nie boimy się już bólu. Ból przychodzi i mija. Jak jest, to boli, a jak go nie ma, to już nie boli, no bo co niby mogłoby boleć?

Trudność radzenia sobie z bólem życia polega na tym, że aby go zmniejszyć trzeba najpierw mocno pogodzić się z faktem, że on jest.

Jeśli ktoś czuje, że już to zrobił w swojej psychoterapii, to niech z niej spada, bo już czas.

I tyle. :-)

A może aż tyle? :-) :-) :-)

Maks
Orm Embar
 
Posty: 1550
Dołączył(a): 4 maja 2007, o 18:59

Postprzez melody » 13 sty 2010, o 22:02

Orm Embar napisał(a):Można chyba zaryzykować, że daje szczęście i nie daje zarazem, prawda? :wink:

Tak. I jest w tym pewien paradoks, który polega na tym, że celem psychoterapii nie jest uczynić nas szczęśliwymi (a jakże często tego właśnie pragniemy mając jednocześnie zamknięte oczy), lecz świadomymi. I oto okazuje się, że w świadomości jest szczęście rozumiane nie jako nagła ekscytacja, lecz jako (stała) uważność (celowo wstawiłam nawias, bo ja sama stale być uważna nie potrafię :) )

Lance Armstrong? Nie znam jego biografii, natomiast z tego, co opowiadasz, Maks, wnioskuję, że jest poruszająca i inspirująca. Zwyczajna opowieść o (nie)zwyczajnym człowieku, który miał odwagę przekroczyć własne ograniczenia, tak sobie o tym pomyślałam...

Orm Embar napisał(a):W końcu syndrom DDA i DDD to taki trochę rak na naszej duszy, prawda?

Tak. Rak na duszy z przerzutami na całym własnym życiu :wink: Ładnie to ująłeś. I tu znów nasuwa mi się taka myśl, że każdy z nas jest w pewien sposób i w rożnym stopniu "skażony" tym, czego kiedyś tam doświadczył. Pewne mechanizmy, dzięki którym wtedy przetrwaliśmy, a które później stały się uciążliwe i zbyteczne mogą się "uaktywniać" jeszcze nie raz w naszych życiach, prawda? Natomiast świadomość tego, że "tak mamy" powoduje, że możemy zdecydować, czy "trzymać" się tego, czy "puścić", i oto okazuje się, że sprawczość jest po naszej stronie (jak wielkie było moje zdziwienie, gdy to odkryłam!) Jednym słowem - jak to kiedyś powiedział Eichelberger chyba - nie mamy wpływu na to, co z nami zrobiono, lecz mamy wpływ na to, co zrobimy z tym, co z nami zrobiono (uwielbiam to pokręcone zdanie :) )

Orm Embar napisał(a):Trudność radzenia sobie z bólem życia polega na tym, że aby go zmniejszyć trzeba najpierw mocno pogodzić się z faktem, że on jest.

Dokładnie tak. Ten przekaz może być szczególnie trudny do przyjęcia dla osób, które właśnie zmagają się z depresją; może budzić sprzeciw; poczucie bycia niezrozumianym... jednym słowem - może nam ten tekst stanąć w gardle, hehe. Wiem to stąd, że sama się tym niejednokrotnie dławiłam, no ale jestem, żyję i mam się naprawdę nieźle. Cud? Jeżeli już to cud ciężkiej pracy :)

Pa, pa! :)

mel.
melody
 

Postprzez Orm Embar » 13 sty 2010, o 23:01

Mel droga,

Wojtka E. tekst, który mi się bardzo podobał był taki: "nie mamy wpływu na to, jakie życie daje nam karty (geny, rodzina, kraj, dzieciństwo, ale jak tymi kartami w życiu gramy - to już nasza prywatna sprawa". :-)

Bardzo mi taka wizja odpowiada.

Z całą resztą Twoich uwag w pełni się zgadzam.

Dodam tylko, że przychodzi taki moment, kiedy NAPRAWDĘ czujemy, że coś nam się w środku poprzestawiało - i jest to fantastyczna chwila. Nie oznacza to, że jesteśmy tak jak piszesz superszczęśliwi. Oznacza raczej, że w końcu zaczyna nas kręcić chodzenie na własnych nogach, a nie ustawiczna tęsknota za kolanami mamy lub taty. No i żeby nie było tak całkiem "twardo" - skoro już nie jesteśmy zależni od kolan i objęć Mamy / Taty, w końcu możemy sobie poszukać kogoś, kto nam czasami poojcuje lub pomatkuje. :-) Nie stale, nie tak "na maxa", ale tak trochę, na osłodę duszy...

To też jest fajne. :-)

dobrej nocy!

Maks
Orm Embar
 
Posty: 1550
Dołączył(a): 4 maja 2007, o 18:59

Następna strona

Powrót do DDA

Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 6 gości