Przyglądm się (w domyśle poczyję) Wam od jakiegos czasu. To co robie w tej chwili to próba przełamania siebie, bo to jest dobre miejsce. zawsze kiedy jest mi bardzo źle chowam się przed światem, przed najbliższymi, a tych już zostało raptem 2 osoby, które mają do mnie jeszcze cierpliwość. Dzis jest mi bardzo źle, ale postaram się zrobic inaczej niż zwykle. nie położyć i leżeć godzinami jak sparaliżowana, postaram się coś o tym powiedzieć. W moim związku, a w poprzednich też, funkcjonuję jak narkoman, a w związku z tym, że jestem DDA, funkcjonowanie to opiera się na poczuciu winy albo poczuciu krzywdy. Tudzież jedno nakłada się na drugie. Nie umiem bez niego żyć, tak fizycznie. Jest wyznacznikiem wszystkiego. Moje relacje z nim decydują o tym jak pracuję, jak wyglądam, jak się czuję, czy jem czy nie jem, czy za dużo piję. Wszystko. Nikt oprócz jego nie jest mi potrzebny. Już nie mam w ogóle własnego świata - sama z niego zrezygnowałam, bo największa miłość życia mi się przydarzyła. Przykleiłam się do jego pleców i tak trwałam. Było mi cudownie. Ale on w końcu mnie z nich strącił, żyje po swojemu, jakieś miejsce w jego życiu jeszcze mam.
A ja nie mam nic. I wiecie co? Niby po wszystko mogę sięgnąć, zrobić wiele rzeczy dla siebie - a jestem jak sparaliżowana. Wykonanie telefonu do kogoś graniczy z cudem. Jeśli robię cokolwiek, choć dla siebie, to z przymusu, przez zaciśnięte zęby, bo przeczytałam mądre książki, zrobiłam notatki jak radzić sobie krok po kroku. Potrzebny jest mi bardzo ktoś kto to rozumie, kto nie bedzie otwierał ust, rozszerzał oczy ze zdumienia, że jak ktoś taki jak ja, może w ten sposób funkcjonować. Potrzebny mi ktoś, kto wie o czym mówię, kto wysłucha/przeczyta moją historię (choć pewnie nudna beznadziejnie), kto ma/miał podobne doświadczenia i żyje i radzi sobie z życiem. Ja po prostu cholernie potrzebuję pomocy.