Witajcie dzisiaj,
upaprana farbą, zadowolona z siebie, pogodna i w dobrej formie Was witam.
Zacznę od wyjaśnień - piszę tylko prawdę, bo gdyby nie to po co w ogóle. Może moją upartą tendencję do zachowywania w pamięci tylko rzeczy dobrych, natomiast odsuwania w rejon "wiedzy" tych złych, można nazwać zakłamywaniem. Pewnie można. Nie będę się spierała. Mój mąż wkurza, przeraża, wywołuje we mnie ostre uczucie buntu, wścieklizny, chęci wydobycia się z sytuacji gdy zachowuje się agresywnie. Wtedy nie jestem uosobieniem uczuć łagodnych i reakcji spokojnych. Wtedy, w zależności od intensywności jego działań, wygląda to różnie. Z kotami sytuacja się zdarzyła podczas mojej nieobecności. Od tego czasu już nigdy nie wyszłam z domu gdy miał swój napad wścieklizny.Z jakiegoś powodu jestem parasolem ochronnym. Wiem to. Nie umiem wyjaśnić, na czym opieram tę wiedzę, ale wiem. Rozmawiałam o tym z psychiatrą, psychiatra z moim mężem. Lekarz jest zdania, że powinnam być ostrożna, ale rzeczywiście nie wygląda na to by mógł mi coś zrobić. Jednak zalecił, w razie ponowienia się takich szałów, oddział zamknięty.
Przyszłam do Was, na forum, jako klasyczna ofiara przemocy. Ogłuszona strachem, zaszczuta, skulona psychicznie. Byłam taka jak większość w takich sytuacjach. Przez ten długi czas, nie zrobiłam niczego co przybliżyło by mnie do wolności od lęku...
Zapytacie dlaczego? - nie wiem. Trwałam w tym horrorze przez dwa lata jak zahipnotyzowana. jedyne co zrobiłam to uprawnienia do wykonywania zawodu, przygotowałam się do otwarcia firmy i rynek padł... Nie miałąm odwagi, siły, wiary w siebie by cokolwiek z tym zrobić.
Teraz napady furii przeszły w stan chroniczny i to dzięki niemu udało mi się dotrzeć do psychiatry. To tak bardzo przeraziło mojego męża, że sam chciał pójść do psychiatry, sam zaczął się bać, sam mówił że nie poradzi sobie ze sobą. Do końca szczery nie był, bo nie przyznał się do narkotyków. Ale o tym chyba już mówiłam.
Wy, jako osoby zgromadzone tu, na forum, stałyście się dla mnie osobą psychologa... wiecie zapewne, jak to działa. Mówi się do obcego człowieka o sobie, a ponieważ on nic o nas nie wie, trzeba to zrobić dokładnie, określić po co, dlaczego, od kiedy itp. To pozwala, jeśli oczywiście wykorzysta się do tego myślenie, przyjrzeć się sobie z boku, dostrzec to co normalnie umykało.
W moim przypadku pokazało mi siebie taką, jakiej nie chciałam, jaką nie jestem. Postanowiłam znowu być sobą, nie podporządkowywać siebie nikomu i wziąć odpowiedzialność za swoje tu i teraz.
A teraz sprawa główna - mój mąż.
Otóż, żeby było jasne - wyszłam za niego z miłości, nie zauroczenia. W jakiś sposób nadal go kocham. Kocham go gdy jest sobą. Nienawidzę jego zachowań wtedy gdy wpada w furię, gdy niszczy, wrzeszczy. Mam wstręt i ogromną nienawiść do zachowań, do tego co robi. Nie mylić z nim.
Tylko dzięki takiemu stawianiu sprawy mogę czuć się dobrze, mogę uśmiechać się do wszystkich wokół, mogę traktować go normalnie gdy jest miły, serdeczny, troskliwy, gdy pyta w czym pomóc, gdy z poczuciem winy w glosie przepraszająco mówi "tak mi się dziś niczego nie chce, mogę sobie zrobić dzień dziecka?". Dzięki temu, wreszcie, mogłam mu spokojnie powiedzieć, że przy następnym takim zdarzeniu wezwę policję i nie będzie zlituj. Podstawą naszego bycia razem była wielka, potężna miłość obu stron. Owszem, bardzo się zmieniła i chwilami już nawet miałam wrażenie, że nas opuściła, a ona tylko zmieniła oblicze. To ona każe patrzeć na siebie z szacunkiem. Żachniecie się, wiem, ale mówię o szacunku dla osoby, dla istoty żyjącej, czującej. Oj, chyba za daleko...
A wczoraj dostałam propozycję "fuchy" za prawie tysiąc złotych w cztery dni międzyświąteczne (!)...
Kot rozpycha mi się na klawiaturze, przygrywa mruczaną melodyjkę. Za drzwiami A rozmawia z kolegami na team speak-u, a mąż posypia w salonie. Cisza i spokój. Tylko ja wciąż coś robię. Zaraz trzeba będzie zabrać się za uporządkowanie kuchni po rządach faceta... Ale obiad był dobry, a przede wszystkim, nie musiałam go robić!
Jeszcze przez chwilę pobędę i lecę. jutro postaram się mieć więcej czasu.