przez FENIX » 7 gru 2009, o 11:52
Wiesz zizi, znam to. Kiedyś, bardzo dawno temu, przechodziłam podobne rzeczy. Jak Ty, nabawiłam się lęków związanych z mężem, długo musiałam walczyć o odzyskanie niezależności (14 rozpraw sądowych). Było ciężko, bo zostałam z małym wówczas dzieckiem prawie na ulicy. To był stan wojenny, rodzina mnie nie wpuściła do domu, pozwolili jedynie ulokować tam mojego syna, jednocześnie chętnie goszcząc mojego ex... Nie byłam pewna żadnego momentu. A wszystko było w imię "właściwego postępowania". Moi rodzice wyrządzili mi wielką krzywdę, najpierw zmuszając do "odpowiedniego" małżeństwa a potem odmawiając pomocy gdy byłam krzywdzona, gdy w ich obecności i na polecenie mojej matki zostałam pobita "żeby nauczyć mnie rozumu", kiedy przez prawie rok byłam po tym pobiciu sparaliżowana. Powodem był krwiak mózgu. Mojemu synowi zwichrowano psychikę i a mnie odarto z bezpieczeństwa, jakiejkolwiek pewności jutra, z nadziei na cokolwiek dobrego. Ale ja chciałam być. Być dla siebie samej, być sobą, być mimo wszystko. Nie pomogły denuncjacje do komisarza wojskowego i zakaz wykonywania zawodu, szantaż, naciski. Byłam młoda i chciałam żyć. Syna odzyskałam dopiero w jego dorosłym życiu i też tak nie do końca. Tego już nie zmienię... Ale nauczyłam się jednego - zawsze, ale to zawsze, można odzyskać siebie. Zawsze można znaleźć sposób na zbudowanie, chociaż powolutku, siebie od nowa... Trzeba tylko bardzo tego chcieć.
Teraz miałam taki czas, w którym znużenie życiem, barierami, "niemożliwościami" dopiekło i przestałam chcieć chcieć... a to już był problem. Jeszcze w jakiś sposób siłuję się z nim, a właściwie ze sobą. takie samobójcze nastroje zdarzają mi się. Pomaga mi je zwalczać odpowiedzialność za życie tych, którzy w pełni ode mnie zależą.... i jakoś trwam.
A wracając do mojego pierwszego męża - po jakimś czasie mówiłam o nim "mój dawny znajomy, z którym, niestety, mam dziecko" i tak go traktowałam. Byłam wobec niego lodowato obojętna i wymagająca spełniania powinności jedynie w zakresie finansowym. Nie utrzymywałam z nim żadnych kontaktów, choć pomagałam i zajmowałam się w chorobie jego matką, zresztą do końca jej dni, czyli przez kilkanaście lat. On ja porzucił.
Lęki zostały we mnie schowane gdzieś bardzo głęboko. Nadal potrafią wychylić łeb gdzieś z zakamarka, zwłaszcza, że teraz pojawiła się znowu zagrożeniowa sytuacja.
Zizi, damy radę. każda z nas pewnie po swojemu, ale wierzę, że damy radę. Byle tylko chcieć. Życzę Ci tego potężnego "CHCĘ". Sobie zresztą też.
No to poopowiadałam Wam znowu o sobie... Takie kawałki, ale mogą mnie trochę przybliżyć...
Minione dwa dni były nad wyraz spokojne. Nawet nie pozbawione komunikacji. Widać, że mój mąż trawi coś, zmaga się ze sobą. Oby tylko we właściwą stronę. Stara się być delikatny, uczynny, i każde zachowanie, które we mnie budzi niepewność bardzo szybko koryguje, a więc może. W tym tygodniu będą wyniki badania mózgu. Zobaczymy.
Namalowałam obraz i zrobiłam szkic jeszcze jednego... Odżyłam trochę, choć pogoda sprawia, ze mam ochotę zawinąć się w kokonik i przeczekać do wiosny.
Biorę się za robotę, bo jakoś sama chyba się nie zrobi... zamelduję się pewnie wieczorem. Dobrego dnia, Wam życzę.