Jestem tu nowa. Czytam Was od pewnego czasu, ale odwagi do wypowiedzi dotąd zabrakło. Najpewniej starsza jestem od większości, życie dało wiele nauczek ale wciąż zaskakuje, i nie jest to miłe...
Muszę sporo opowiedzieć, a nie wiem na ile będzie w Was cierpliwość do czytania cudzych dziejów... Postaram się w skrócie.
Miałam bardzo aktywne, dynamiczne życie. Dużo się działo, dużo robiłam, widziałam sens w pomaganiu innym, wyciąganiu ręki w sytuacjach beznadziejnych i takie tam. Przez wiele lat byłam dziennikarzem interwencyjnym. Potem, zmęczona biegiem i własnym popapranym życiem, zwolniłam. Chciałam normalności - zakochałam się w kimś "zwyczajnym" i zapłaciłam za to samotnym macierzyństwem i borykaniem się z każdym dniem w pojedynkę. Pomagałam młodzieży, dzieciakom przez nikogo nie chcianym, rozmawiałam, mówiłam o tym co moim zdaniem jest dobre a co nie, o tym o co warto walczyć a o co nie. Było ich wiele. Przez mój dom przewinęło się ponad trzydziestu "wychowanków" którzy mieli wszelkie szanse na dno a stali się znakomitymi, wykształconymi ludźmi, którzy dziś są dorośli... Był czas, kiedy nadmiar obowiązków przytłaczał, syn dorastał i spotkałam człowieka, mężczyznę, który choć wiele młodszy, postanowił być ze mną, z nami. Postanowił zostać ojcem mojego syna a ten się zgodził i przyjął tę ofertę z entuzjazmem. Zanim odbył się nasz ślub, usynowił mojego syna, mówiąc że "teraz to mu już nie ucieknę". To było jak sen. Miłość, oddanie, opieka, serdeczność, szacunek. Cały świat był w szoku. Masa bab w zazdrości. Czułam się wyjątkowa, kochana, szczęśliwa. Tak minęło kilka lat. Mój mąż zawsze serdeczny, troskliwy, zawsze "Ewuniu", zawsze blisko. Pierwsze sygnały pojawiły się nawet nie wiem kiedy. Nagłe wybuchy wścieklizny, agresji skierowanej na przedmioty. Potem tygodnie kaca moralnego, przeprosiny, wyjaśnienia - stres, depresja... Rzeczywiście, różnie nam się działo. Problemy materialne, problemy z pracą. Potem sytuacja zaczęła się powtarzać częściej, jeszcze częściej. Zobaczyłam nienormalne zachowania, ale do głowy mi nie przyszło by szukać narkotyków. Teraz już wiem, że narkotyki towarzyszą mu, ale nie wiem od jak dawna. Wszystkiemu zaprzecza. neguje uzależnienie choć nie radzi sobie ze sobą a ja zaczęłam się bać. Psychiatrze nie przyznał się do narkotyków, a jedynie do wzrostu agresji po terapii antynikotynowej. Leki psychotropowe zapija piwem i poprawia chyba amfetaminą. Staje się potworem z najczarniejszych snów. Demoluje dom, niszczy psychicznie. Pod moją nieobecność siekierą zabił moje koty. Boję się wyjść z domu gdy w nim jest, bo nie wiem co zrobi synowi. Syn też się boi. Terror. Straciłam pracę i od dwóch lat jest naszym jedynym zarabiającym na chleb. Zmieniłam zawód. Zrobiłam uprawnienia projektowania wnętrz, zgodnie z moją pasją i predyspozycjami. Mam jednak mocno dorosły już wiek i znalezienie pracy od już, nie jest proste. Zawiadomić policji o tym co wyprawia mój mąż jakoś nie umiem, bo wynajmujemy mieszkanie i gdyby właściciele się dowiedzieli o problemie, mogliby nam wymówić, to małą miejscowość. Odizolowana jestem od ludzi, nie mam kontaktów z nikim. Moja teściowa twierdzi, że powinnam się go pozbyć i ratować siebie... Powoli zapadam się w depresję, w rezygnację, coraz częściej myślę o tym by odejść na zawsze w niebyt. Wstrzymuje mnie jedynie odpowiedzialność za los syna, który ma siedemnaście lat i dwa stare psy, którym kiedyś uratowałam życie, a które wcześniej musiałabym tego życia pozbawić. Juz sama nie wiem co zrobić. Jeszcze może gdybym znalazła pracę, może udałoby się uwolnić od strachu, wrzasków, demolki, obłędu.
Macie dla mnie jakieś słowo?