przez lili » 7 paź 2009, o 19:05
Byłam po stronie tej trzeciej, nieświadomej swojej trzeciości, byłam też po stronie tej trzeciej świadomej od początku że jest ktoś.
Jakoś teraz właśnie kiedy od początku wiedziałam że jest "ktoś" kompletnie odeszła mię ochota na romanse. Fajnie owszem, pogadać, poflirtować, można się nawet wkręcić, dać ponieść miłej atmosferze ale nie do tego stopnia żeby wylądować na przykład w łóżku. Jakoś tak od początku paliła mi się pierdzielna czerwona lampka nad głową, że jak żonę tak ochoczo by pozdradzał to i pewnie mnie. Więc się skończyło na etapie fascynacji i motylków.
Nie twierdzę, że kochanki i kochanków należy palić na stosie. Ci ludzie też są nieszczęśliwi, potwornie jak się domyślam. I potrafię sobie wyobrazić że ktoś może nie znaleźć w sobie siły na to, żeby nie dać się ponieść. Ale myślę, że zawsze miałabym wtedy w głowie taką świadomość, że może i małżeństwo było nieudane już kiedy ja się pojawiłam, ale być może gdybym się nie zaktywizowała, ten ktoś nie miałby powodu żeby od żony, rodziny odejść. Tak na to patrzę.
Mój świat jest naiwnie czarno-biały, Uważam, że jeżeli związek czy małżeństwo się sypie, należy się rozejść, rozstać, rozwieść a nie czekać aż pojawi się kochanka/kochanek, bo wtedy zawsze pojawi się podejrzenie, niecałkowicie pozbawione sensu, że "odszedł do kochanki" lub "nie odszedłby gdyby nie miał już kochanki". Przy tym wszystkim ściągnie się winę nie tylko na siebie ale i na tą osobę, która właśnie pojawiła się w życiu w tym szczególnie trudnym momencie. To nie jest wina potencjalnej kochanki/kochanka, że poznaje potencjalnego zdradzającego w trudnym dla jego związku czasie. Ale jest decyzją potencjalnego zdradzającego, że wplątując się w zdradę nie tylko krzywdzi swoją rodzinę, sam/sama robi coś nieetycznego, ale też stawia tą "nową" osobę w złym świetle.
pozdrawiam
lili