Sprawa pokrótce wygląda tak.
Mężatką jestem już kilka ładnych latek. Wychodząc za mąż byłam jeszcze przed maturą
Przez te lata było nam ze sobą dobrze, mieliśmy wspólne cele, dzieci, marzenia, plany blisko i dalekosiężne. Wydawało mi się, że patrzymy razem w jednym kierunku i to się nigdy nie zmieni.
W trakcie małżeństwa ja skończyłam jedne studia, teraz konczę następne.
Mam znajomych, z którymi świetnie się dogaduję, w lot łapiemy swoje drobne aluzyjki i uszczypliwe żarciki, zabawy słowem i mózgowe łamigówki nie są nam obce.
Czytam sporo, lubię dobry film, teatr, pójść na koncert, pouprawiać pseudointelektualny bełkot przy dobrym winie....
Mąż mój jest bardziej pragmatyczny, to niegłupi przystojny facet, ale co tu kryć, erudytą nigdy nie zostanie.
Problem w tym, że owe "ale" jest coraz większe i większe...
Zaczyna przesłaniać mi wszystkie jego zalety, a ma ich bezspornie mnóstwo.
Nie lubię rozmawiać ze swoim mężem, irytuje mnie każde słowo, którego użyje, każda konstrukcja słowna mnie mierzi.
Poprawiam go na każdym kroku, co buduje między nami mur złożony z coraz większej jego nieporadności.
Im bardziej sie stara, w tym większe popada tarapaty, zapędzając się w kozi róg.
Tłumaczę sobie "odpuść, nie każdy krasomówcą być musi", ale przy najbliższej wizycie w restauracji zniecierpliwona nie daję mu skończyć zamówienia, bo jak zwykle się jąka pod nosem...
Wspólna wizyta w banku -ja mówię, z kontrahentami - ja się produkuję, za granicą - oczywiście ja, bo on języków obcych ni w ząb, ile można!
Jestem tym załamana, staram się widzieć te dobre strony, ale chyba już nie potrafię.
Wydaje mi się, że w pewnym momencie rozminęliśmy się na pewnych płaszczyznach intelektualnych
Czytałam kiedyś, że nie ma mężczyzn na całe życie, ale na określone ich etapy.
Skąd wiedzieć, że ktoś, kto odpowiada nam teraz w 100%, za lat kilknanaście nie będzie powodował odruchów wymiotnych???
Czy ktos ma podobne doświadczenia, czy może marudzę i szukam miodu w d...
eh...