Nasz związek (22 letni) nie był idealny, były wzloty i upadki jak w każdym małżeństwie. Jakieś 7 miesięcy temu po kolejnej burzliwej rozmowie żona powiedziała że jest ktoś w jej życiu. Tłumaczyła to brakiem zainteresowania nią z mojej strony, potrzebą bycia docenianym, kochanym adorowanym itd. Teraz kiedy patrzę z perspektywy czasu to przyznaję jej rację - byłem typowym samcem zdobywcą, jak już ją miałem to spocząłem na laurach i uważałem że jest wspaniale (dzieci, ugotowany obiad, poprana garderoba itp) i że jesteśmy dobrym małżeństwem i tak ma być i będzie zawsze. Ale to dla niej było za mało. Ja wolałem siedzieć w domu byle z nią i wtedy byłem szczęśliwy. Ona w domu się dusiła, potrzebowała towarzystwa, rozmowy, adoracji. Jakiś miesiąc temu kolejna rozmowa i szok. Kochasiem okazał sie nasz wspólny kolega (wspólne spotkania, imprezy, urlopy). Przyznała że dał jej to wszystko czego brakowało jej u mnie i że jest w nim zakochana. I w tym momencie coś mnie odblokowało i starałem się ten związek utrzymać, prosiłem, błagałem o jeszcze jedną szanse, wierzyłem, że jak będziemy tego oboje chcieli to stworzymy jeszcze niezłe małżeństwo. Niestety dowiedziałem się,że nie wierzy w to, że jestem w stanie się zmienić. Poza tym ma wątpliwości czy będę w stanie wybaczyć zapomnieć to czego z jej strony doświadczyłem. no i najgorsze że nie może mi zagwarantować że będzie w stanie zrezygnować z tamtego związku. No i stało się. Wczoraj po kolejnej rozmowie powiedziała, że mnie już nie kocha i nic do mnie nie czuje i że sie wyprowadzi w przeciągu tygodnia. Świat mi sie zawalił, nie mogę jeść, nie mogę spać, pracować. Jedynie córki podtrzymują mnie na duchu ( zgodnym chórem krzyknęły że go nigdy nie zaakceptują)
Tyle mojej historii.
Jestem ciekaw opinii, szczególnie panów, jak sobie poradzili w takiej sytuacji, jak przetrwali ten ból, co zrobili by żyć w miarę normalnie dalej.
Ja na razie sobie z tym nie radzę.
Pozdrawiam T.