Tyle razy prosiłam tu już o pomoc...
Nie umiem zliczyć momentów kiedy upadałam...
Kilka dni walczyłam z samą sobą czy tu napisać, czy mam do tego prawo...
Ale nie dałam sobie tego prawa by prosić o pomoc... Zbyt mocno czułam, że muszę kogoś chronić... Że nie mam prawa czuć żalu do moich rodziców, a już tym bardziej o tym pisać...
Poruszyłam coś na terapii... To bardzo bolało... Nie umiałam uporać się z własnymi wspomnieniami... Nie to nie było nic wielkiego... Nic z tych okropieństw, o których się czyta... Nic wielkiego, przecież wychowałam się w normalnej rodzinie, w której była miłość. A jeśli nawet oparta na lęku przed samotnością, nawet jeśli splątana z żalem i złością, czy nie pozwalająca złapać oddechu to przecież pozostająca ową miłością. Co z tego, że byłam samotna, że z różnych przyczyn czułam, że tracę poczucie bezpieczeństwa, że czułam pustkę i smutek... Słyszałam, że to bierze się z lenistwa, z nudy i pewnie tak było... Wciąż jestem tak bardzo uzależniona od oceny rodziców, słów akceptacji bądź krytyki, które przeplatają się ze sobą... Wciąż boję się, że dostrzegą moją słabość i okaże się, że słowa takie jak wsparcie, bliskość, zrozumienie znów pozostaną tylko słowami...
Ale to już nie ważne...
Znów okazałam się zbyt słaba... Złamałam obietnicę daną parę dni wcześniej, moje nic nie warte słowo... Sięgnęłam po żyletkę i tego już nic nie zmieni... Jestem nikim... Nie wiem jak spojrzę mojemu terapeucie w oczy... Wystarczyło poprosić o pomoc, ale dla mnie nie ma niczego trudniejszego... Upadłam tak nisko i sama jestem sobie winna... Przeszywająca samotność i chłód wewnątrz... Nie chcę kolejnego dnia... A jutro muszę znaleźć siły by się uśmiechać...