Witam wszystkich forumowiczów. Mam pewien problem i mam nadzieje, że z Waszą pomocą uda mi się co nieco zrozumieć. Jestem w związku od ponad 2 lat, niestety na odległość. Początkowo było cudownie, czułam że to ten mężczyzna, za którego chciałabym wyjść za mąż. Przez cały czas żyłam nadzieją, że nasza odległość to tylko chwilowy problem, że za rok będziemy mieszkać w tym samym mieście. Po roku okazało się, że jednak kolejny rok musimy wytrzymać na odległość. Mnie coraz bardziej męczyła ta sytuacja, te sinusoidy - wspaniałe dni, kiedy byliśmy razem, samotność i tęsknota w oczekiwaniu na kolejną wizytę, jego brak w trudnych chwilach... Mimo to zaczęłam widzieć w nim ojca moich dzieci, męża... On jednak nie podzielał moich myśli i nie był gotowy na takie zobowiązania. Minęły dwa lata a mnie zaczęło męczyć to, że wciąż stoimy w martwym punkcie. Zaczęłam się odsuwać, rezygnować i dopuszczać myśl, że nic z tego nie będzie.
Początkowo bardzo mnie to bolało ale z czasem zauważyłam, że oswoiłam się z tym, może nawet pogodziłam. I kiedy tak "ostygłam" w swoich uczuciach, okazało się że dostał pracę i może przeprowadzić się do mojego miasta. Mamy w planach wspólne zamieszkanie. Tak bardzo tego pragnęłam, a teraz kiedy to już się stało zastanawiam się czy nie jest za późno. Czy da się odbudować bliskość, którą chyba w sobie zabiłam bo tak mi było łatwiej. Kiedy widzieliśmy się w ostatni weekend byłam bardzo rozdrażniona. On nawet zauważył, że od naszej rozmowy (rozmawialiśmy o tym, że czuję iż dłużej tak nie mogę stać w martwym punkcie, nie dam rady) ma wrażenie, że jakby wyładowuję na nim frustrację za te 2,5 roku odległości.
Nie wiem co mam robić, nie wiem co czuję, czego chce. Kiedyś czułam, że to ten, mamy ze sobą wiele wspólnego, to wspaniały człowiek i cudowny facet. Co mam robić? Czy myślicie, że jeszcze nie wszystko stracone, że jeszcze mamy szanse? A może ktoś był w podobnej sytuacji? Będę wdzięczna za wszelkie wypowiedzi i z góry dziękuję.