To jest dziwne.
Jestem na terapii dopiero 3 miesiące i to na indywidualnej. Póki co "wałkujemy" problem mojego toksycznego związku.
Niby zwykłe rozmowy, moje wyżalanie się, a tak wiele już zmieniają.... A przecież rozmowy z moimi koleżankami na te same tematy nie doprowadzały do takich zmian... A niby mówiły mi prawie to samo co terapeutka i do podobnych wniosków dochodziłam z nimi... Dziwne to jest.
Jakie to zmiany?
Jak narazie jestem rozstrojona psychicznie. Nawalam wszystko po kolei, stałam się jeszcze bardziej przewrażliwiona niż do tej pory byłam, zapominam o obowiązkach, zasypiam na egzaminy. Roztargnienie na maksa. Dodatkowo zaniedbywanie wyglądu i odżywiania skończyło się znacznym schudnięciem i "zapuszczeniem się". I jak narazie....zwyczajnie nie mam ochoty ani siły, żeby coś z tym zrobić... Choć chciałabym ją mieć, tak jak miałam do tej pory.
Terapeutka powiedziała, że to dobrze. Że to po prostu jeden z moich mechanizmów obronnych trochę się poluzował i zaczęłam powoli odzyskiwać kontakt z moimi emocjami. Kurcze, czy to znaczy, że to wszystko co się teraz ze mnie wylewa siedziało we mnie przez tak długi czas? To straszne.
To dopiero początek, nie mogę się zniechęcać. Na szczęście mam motywację, żeby trwać w tej walce. W walce o siebie. Szkoda, że to aż tak boli. A przecież jeszcze nie zaczęliśmy nawet drążyć tak bardzo problemu alkoholizmu w mojej rodzinie. Ciekawe ile wtedy wyjdzie ze mnie tych paskudztw.
Przez ostatnie kilka dni czułam, że wariuję. Nigdy nie miałam podobnego odczucia wcześniej. Ludzie dookoła mnie widzą, że coś się ze mną dzieje - niektórzy się odizolowali (ci, których w tym czasie bardzo zawiodłam nie wywiązując się z obowiązków) i stracili do mnie zaufanie, niektórzy to bagatelizując uważając mnie za histeryczkę, inni nie chcą się wtrącać. Tak naprawdę takie jedyne PRAWDZIWE wsparcie mam właśnie w terapeutce. Szkoda tylko, że te nasze spotkania są tylko raz w tygodniu i to na godzinę. Tak wiele razy miałam taką straszną potrzebę się z nią skonsultować, ale wiedziałam, że muszę na ten moment poradzić sobie sama. To trudne. Czy cała terapia jest aż taka bolesna? Nie chcę już więcej nawalać. Chcę się wreszcie uspokoić, stać bardziej zorganizowana. Przecież do tej pory byłam tak bardzo poukładana i odpowiedzialna, a teraz nagle wszystko się zmieniło o 360 stopni. Nie chcę po sobie pozostawić takiego wizerunku.
Póki co traktuję to jako swojego rodzaju kokon. zmieniam się. Ale takie myślenie też sprawia mi trudność, bo bardzo często łapię się na tym, ze wpadam w totalny pesymizm. A to też jest dziwne...do tej pory byłam optymistką. Mam nadzieję, że to co się teraz ze mną dzieje to nie jestem prawdziwa ja (roztargniona, nieodpowiedzialna, roztrzepana, rozdygotana, leniwa, pesymistyczna), że to tylko okres przejściowy....
Podziwiam tych, którzy przetrwali tą całą męczarnię do samego końca. I powstali z niej jako wspaniali, silni ludzie. Też bym tak chciała.
Czy ktoś miał podobne doświadczenia odnośnie zmagań w czasie terapii? Czy może wiecie jak przetrwać ten trudny okres?