Opowiem Wam moją historię, związek z którego próbuję się wyleczyć, ale jakoś nie potrafię. Próbowałam zrozumieć tego człowieka od dawna, znaleźć złoty środek, klucz do szczęścia, ale niestety bezskutecznie. Właściwie im bardziej się starałam, tym było jeszcze gorzej. Byliśmy razem 3 lata, w tym rok wspólnego mieszkania. Oboje mamy po 30 lat. Ale może zacznę od początku. Wyjechałam z Polski i mojego partnera poznałam za granicą. Można powiedzieć, że na neutralnym gruncie, bo oboje mieszkamy nie w swoim kraju. Ja mam stałą pracę, mój partner pracuje na kontrakcie. Od początku to był burzliwy związek, głównie dlatego, że mój partner należy do osób o silnym temperamencie. Jest wybuchowy, ja raczej spokojna, unikająca kłótni. Od początku był bardzo zazdrosny, a jednocześnie bardzo się starał. Mieliśmy wspólne pasje, podróże, formy spędzanie czasu. Podobny temperament w sypialni. Na początku nie zwracałam uwagi na jego wybuchy i zmiany nastrojów, przyjmowałam to z przymróżeniem oka. On jedynak, ja mam rodzeństwo, więc nie jestem typem rozpieszczonej córki. Szybko się usamodzielniłam, nauczyłam radzić sama. Zawsze byłam odważną i niezależną osobą. On jest bardzo związany z rodzicami. Na początku wydawało mi się to dużą zaletą, ja nigdy nie miałam takiego bliskiego kontaktu z rodziną, więc podziwiałam te rodzinne więzy. Były regularne telefony do rodziców, troska i szacunek. Jego rodzice mnie zaakceptowali, wręcz pokochali, ku jego zaskoczeniu. Dużo czasu spędzaliśmy z jego rodziną. Była w dalekich planach moja przeprowadzka do jego kraju, wspólne kupno mieszkania, życie w jego kraju. Stopniowo związek wchodził w dziwną fazę. Były konflikty, z mojego punktu widzenia o nieważne rzeczy, prowokacje. Mój partner miał mi za złe, że jestem towarzyska, zbyt się zajmuję znajomymi, nie traktuję poważnie związku itp. Źle wyrażał się o koleżankach mających kolegów i dużo znajomych, a będących w związkach. Twierdził, że to niepoważne. Coraz bardziej odizolowywałam się od znajomych, mniej wychodziłam, bo każde wyjście wiązało się z jakimś komentarzem, że jestem zbyt towarzyska i przesłuchaniem. Wypytywał i komentował nawet fakt, że mam kolegów w pracy. Odzywała się w nim zaborcza natura. Miałam nie opowiadać o naszych sprawach nikomu. Stopniowo zaczęłam się tłumaczyć ze wszystkiego. Skupiłam się na związku, bo uznałam, że to jest dla mnie najważniejsze. Starałam się nie prowokować niepotrzebnie kłótni i dyskusji, choć wielokrotnie czułam, że on długo nie potrafi wytrzymać w spokoju, musi coś powiedzieć niemilego, coś zarzucić, choć nie ma racji. Zaczął coraz częściej robić mi wyrzuty z różnych powodów, krytykować, porównywac do swojej matki ( ona robi tak, a nie inaczej itp). Zdarzało mu się zrobić złośliwą uwagę na temat mojego wyglądu, jakiś głupi komentarz, który mnie zranił. Powoli zaczęłam przejmować się bardziej tym jak on się zachowuje i jak mnie postrzega. Na początku związku obraził mnie za cos i przeprosił wręcz na kolanach. Potem jego przykre zachowanie się pogłębiało, bez poczucia winy i koniecznosci przepraszania. Czułam, że źle mnie traktuje, próbowałam walczyć, bronić się. Ale po jakimś czasie płacze już nawet nie robiły na nim wrażenia. Wzbudzały wręcz agresję. Zaczęły się komentarze i uwagi, jak się powinnam ubierać, że nie dbam o swój rozwój intelektualny ( jesteśmy oboje po studiach), praktycznie mówił mi wiele rzeczy, które sprawiały mi przykrość. Wobec swoich przyjaciół i rodziny był do rany przyłóż, zupełnie inny człowiek. Dwie twarze, jedna którą znam, a druga na zewnątrz. Zdarzało się, że mnie stawiał w sytuacjach podbramkowych, np. przed wizytą jego rodziny mieliśmy kłótnię. Coś mu się nie podobało. Zachował się niewłaściwie i postawiłam mu się. Wtedy zaczynało się emocjonalne szarpanie.Że jestem podła, że robię to specjalnie, teraz kiedy jego rodzina przyjeżdża, oskarżał mnie o wszystko. Ustąpiłam. Przyjęłam rolę dobrej dziewczyny i nikt się nie zorientował, że była burza. Takie sytuacje podbramkowe zdarzały się też podczas wakacji. On coś powiedział przykrego, ja powiedziałam żeby mnie nie obrażał lub że zachowuje się niewłaściwie. Zero przeprosin, a dyskusja się pogłębiała, on wtedy popisowo pakował walizki i mówił, że wraca a ja niech robię co chcę. Tego typu sytuacje wykańczały mnie psychicznie. Płakałam, błagałam żebyśmy mieli normalny urlop, żeby nie było takich scen. Ale to się powtarzało. Dla mojego partnera po kłótniach najlepiej się godzić w sypialni. A we mnie powoli coś pękało w środku. Jakby taka wielka rana i poczucie beznadziejności i nijakości.Żal, złość, niechęć, ból, i gdzieś w tym wszystkim miłość i przywiązanie. To wręcz nieprawdopodobne, a jednak. Gdzieś podświadomie wiedziałam, że nie jest dobrze, ale nie potrafiłam zerwać. Bo po burzach były cudowne chwile. I tak non stop. Burza a potem słońce, czułość i troska, która oszukiwała zdrowy rozsądek. Gdy on wyszedł spędzić wieczór poza domem, denerwował się jak wypytywałam gdzie idzie i z kim. Zarzucał mi kontrolę. Gdy ja wychodziłam mówiłam gdzie i z kim, a 10 minutowe spóźnienie kończyło się wyrzutami. Nagradzał mnie, by zaraz skarcić.
Zdarzyło się, że coś mu się nie podobało i chciał sprawdzić skrzynkę pocztową, a ja nie mam nic do ukrycia, więc nie oponowałam. Kiedy w żartach poprosiłam o to samo, on się roześmiał mi w twarz i stwierdził, że nic nie ma zamiaru mi pokazywać. Poczułam się jak idiotka, jakby sobie ze mnie zakpił. Zaczęłam nalegać, doszło do kłótni, śmiał się ze mnie, szydził, a w końcu spakował walizki i wyprowadził się z domu. Wrócił po dwóch dniach.Temat jego korespondencji pozostał nienaruszony. Takie wyprowadzki z mieszkania zdarzyły się kilka razy. Wybaczyłam. Mówił, że jest mocno zaskoczony, ze jego rodzice tak mnie cenią, że tego się nie spodziewał, że są moimi przyjaciółmi i że zawsze stają po mojej stronie. Po kilku miesiącach wspólnego mieszkania wspomniał mi, że jego rodzice sugerują kupno mieszkania w jego kraju.
Zapytałam czy myśli o tym na poważnie akurat w tym momencie i chciałam znać szczegóły. Wtedy zostałam oskarżona o to, że jestem materialistką i tylko pieniądze mnie interesują. Okazało się, że wspólne kupno mieszkania już nie jest naszym planem, on chce zainwestować sam, a ja mam się nie wtrącać. Zapytałam, czy rodzice mają coś wspólnego ze zmianą jego decyzji i dlaczego nie porozmawiał o tym ze mną, bo przecież mieliśmy inną koncepcję i to też mnie dotyczy. Jeszcze bardziej się zdenerwował. Usłyszałam, że to jego prywatna sprawa, mam się nie wtrącać i jeszcze że mam słowem nie wypowiadać się o jego rodzinie, bo ich obrażam (!) Było coraz gorzej. Zdawałam sobie z tego sprawę, czułam to jak nigdy. Czułam, że ten związek chyli się ku upadkowi, ale bałam się odejść. Jakaś rozpacz, strach, żal i przywiązanie do niego nie pozwalało mi na zrobienie jakiegokolwiek kroku. Jakbym trzymała się ostatniej deski ratunku. Mały gest, miły dzień przyjmowałam za dobrą monetę, że jeszcze nic straconego, że jest o co walczyć. Mimo, że nie cieszyłam się jak dawniej. Nie mogłam sobie przypomnieć tej dziewczyny sprzed 3 lat, z uśmiechem na ustach, pełnej entuzjazmu. Aż w końcu przyszedł dzień kiedy znów zachował się bez szacunku i nie przeprosił. Upokorzył mnie przed swoją rodziną. Mało tego, nie poczuł żadnej winy w sobie. To ja zostałam kozłem ofiarnym. Nie potrafiłam wybaczyć, z pomocą przyjaciół jakoś udało mi się przerwać tę więź. Nie jesteśmy razem od paru miesięcy, a ja czuję się jak w potrzasku. Tęsknię, cierpię, mam destrukcyjne myśli i nie potrafię się uwolnić od wspomnień. One wracają. Spadłam na dno za sprawą człowieka, ktory miał być wsparciem, a pozbawił mnie pewności siebie. Nie chce mi się nic. Zawsze miałam mnóstwo energii, lubiłam poznawać ludzi, zawsze wiedziałam czego chcę, radziłam sobie w życiu. A teraz z trudem chce mi się cokolwiek robić. Niestety ciągle myślę o nim, a przecież powinnam zapomnieć. Im szybciej tym lepiej. Dopóki nie przeżyłam tego sama, nie uwierzyłabym jak można pozwolić sobie na taki związek. Łatwo mi było oceniać, doradzać, a sobie nie potrafiłam i nie potrafię nadal pomóc. To jak narkotyk, od którego nie można się uwolnić.
Może ku przestrodze, w co można się w życiu wpakować....