Mam taki problem i zupełnie nie umiem sobie z tym poradzić. Być moze nie jest to problem a błąd w myśleniu. Chodzi mi mianowicie o mój zwiazek.
Albo juz zwariowałam albo wariuje. Zupełnie nie wiem skąd zsumowałam nasz związek dziś i co : to jedna wielka suma niepowwodzen, porazek, problemów, to ciągłe walenie na siłe pod góręęęęę, to nie górka i to nie praca Syzyfa.... Mam dosc tych ciągłych niepowodzen. Zupłenie niepotrzebnie pewnie uswiadomiłam sobie jakies fatum. Odwieczna kleska zesłana przez "Boga" na mnie moze na Nas... a moze to pewna forma ostrzeżenia, ze moze my nie mozemy być razem, może brac dupę w troki i uciekac. wycofać sie.... Nie boję się juz tych porazek i przeciwnosci losu.. ja tylko zastanawiam sie jak długo i jak duzo mnie jeszcze spotka..
Dziś juz nie mogę nie mogę zwyczajnie nie daję rady, kolejny raz cos sie nie udało coś znó dopadło.... jest w pracy bardzo zajety "kolegami" nie może rozmawiac, a ja muszę pogadac..muszę to podzielic na dwie na trzy na dziesiec częsci... nie bede sama tego dzwigać juz nie....
Juz nie dam sie wykorzystac okrutemu losowi, który kpi sobie ze mnie kazdego ranka i kazdego miesiaca podkłada mi kłody pod nogi...
Nie wiem czy to forma żalu czy buntu.... zaduzo nas spotyka złego...
nie mam sił na tą walkę
co robić.?