Chciałam poprosić o kawałek miejsca dla siebie.
Grzeczna uczennica takie słowa padły z ust mojego terapeuty na określenie roli jaką przyjmuję w procesie terapii, w relacji z nim. I były one tak boleśnie dla mnie trafne... Dotknęło mnie to, bo niesamowicie uwiera mi to już od dawna... Jakże często wychodzę z gabinetu szepcząc pod nosem "idiotka" i za chwilę odcinam się od tego, bo zamiast na spokojnie przyjrzeć się temu czego doświadczam, włącza mi się okaleczająca mnie i brutalna samokrytyka.
Uczennica jak to uczennica, czekająca grzecznie na kolejne pytanie, niewychylająca się, taka co to uprzejmie przytaknie, spuści nieśmiało wzrok, nie zaprotestuje, bo przecież nauczyciel ma zawsze rację, nie okazuje złości, ale też za bardzo wdzięczności, faktu, że go docenia i jest dla niej ważny.
Czuję, że to niesamowicie hamuje mój rozwój, czuję się wściekła i rozczarowana sobą. Bo dlaczego tkwię w roli, która była dla mnie bezpieczna, owszem, ale ponad 2 lata temu kiedy zaczynałam terapię. Teraz się w niej duszę, a równocześnie nie potrafię zmienić... Brakuje mi pełni autentyzmu nie w tym co mówię, ale przede wszystkim w wyrażaniu emocji, czuję, że mogłabym czuć się bliżej mojego terapeuty i być może podjąć tematy, których teraz krępuję się poruszyć czy nie mam do nich dostępu. Zastanawiam się dlaczego tak się dzieje, może jest tak, że jednak czerpię z tego jakąś korzyść (?) Może boję się sobie pozwolić na prawdziwą bliskość? Może boję się ukazać jakąś część mnie? Może udaję lepszą niż jestem? Może boję się, że gdy pokażę, że potrafię być silna to będzie oznaczało koniec terapii i rozstanie? Nie wiem, szukam w sobie przyczyn... A może jest tak, że nigdy nie zdobyłam się na pełne okazanie swojej bezradności, mówiłam nie raz, że źle się czuję, ale przecież nie można popadać w melodramatyzm i jeszcze nie daj boże płakać! Czasami brakuje mi tego, że nie dałam sobie okazji do doświadczenia pełni swojej bezradności w towarzystwie człowieka, przy którym czuję się bezpieczna i zauważana. Teraz też mam problem z doświadczaniem drugiego bieguna - poczucia siły. Bezradność z poczuciem siły gdzieś się we mnie mieszają, więc nie okazuję właściwie ani jednego ani drugiego, cóż za spryt! W moim smutku, radości, złości, ba nawet poczuciu siły nie ma ekspresji. I nie jest tak wszędzie, ale właśnie w miejscu, gdzie przecież mam do tego pełne prawo. Potrafię być niezwykle gadatliwa, wkurzona, poruszona, walcząca o swoje przekonania, uparta, pyskata (o tak!), a gdy przekraczam próg gabinetu przemieniam się w cichą, stonowaną myszkę, która zachowała się nie tak jakby chciała i z zawstydzenia schowałaby się do dziury.
Brakuje mi kompletnie elastyczności w relacji, wchodzę w nią, jestem w danym momencie na takim etapie rozwoju i przyjmuję określoną rolę i czuję jakiś przymus, że tak ma pozostać. W kolejną relację wchodzę już inna, bogatsza o pewne doświadczenia, ale ta wcześniejsza pozostaje w dużej mierze taka jaka była.
Jak to twierdził Sartre „Piekło to inni”, a ja twierdzę, że piekło to ja sama, to nasze cholerne wewnętrzne ograniczenia.
Czuję się sobą rozczarowana... Nie znoszę siebie takiej!