Ostatnio moje życie nie ma wogóle sensu. Nigdy nie sądziłem, że
dotrę do punktu gdzie nie ma już niczego ważnego. Wszystko to dzięki
moim rodzicom. Żyję od kiedy pamiętam w poczuciu strachu i winy.
Każde drobne przewinienie było surowo karane. Najczęściej były to
słowa a czasem także czyny. Wychowano mnie w duchu perfekcjonizmu.
Dorastając okazywałem bunt, który był tłumiony i często po prostu
wyśmiewany. Kilka lat temu zachorowałem na nerwicę. Miałem w nich
wsparcie. Wtedy uwierzyłem, że będzie lepiej. Jednak gdy najgorsze
minęło. Wszystko wróciło do normy. Szukam pracy. Te poszukiwania nie
są intensywne. Wiele razy ją podejmowałem. Ale zawsze szybko
rezygnowałem. Wzmagał się we mnie lęk. Choć radziłem sobie i szybko
uczyłem się nowych rzeczy. Nie obawiałem się ludzi w pracy.
Obawiałem się rodziców. Czuję lęk przed popełnieniem błędu, który
nie wynika bezpośrednio z nerwicy. Boję się ich reakcji, ocen,
porównań i niesprawiedliwych określeń. Jestem im wdzięczny za wiele
spraw. Za pomoc. Tylko po co mi pomagali skoro wpędzają mnie z
powrotem w to samo? Czy ta pomoc była szczera? Dla nich liczą się
dwie rzeczy: kasa i sielanka. Nawet nieszczera sielanka jest dobra.
Dzięki ich postawie rozpadł się niedawno mój związek z kobietą,
którą bardzo chciałem pokochać. Była przez nich oceniana surowo. Po
prostu nie była dla mnie. Ona też niepotrafiła mi pomóc. Wesprzeć.
Miała wiele swoich problemów. Wiele razy zostawiała mnie samego ze
sobą. Pokonałem wtedy wiele barier. Wiele razy wygrywałem z samym
sobą. Odeszła. Bo bała się moich i swoich rodziców, którzy także
mnie nie akceptowali. Nie miałem pracy. Ona miała syna. Sytuacja
znowu rozbijała się o pieniądze. Coraz częściej nie mam ochoty na
nic. Pragnę tylko spać. Choćby leżeć. Pojawaiją się myśli o śmierci.
Choć czasem chcę po prostu uciec. Choćby pod most. Zacząć cokowliek
się uda zacząć. Wielu by mnie wyśmiało. Ale czuję się słaby.
Zmęczony moją niemocą. Brakiem zdecydowania. Wierzę i czuję, że nic
dobrego mnie nie czeka w życiu. Czasem szukam kogoś kto mógłby mi
choć trochę pomóc. Dać szansę i pozwolić uciec stąd. Od nich.
Pozwolić mieć własne ja i popełniać błędy i pozowlić mi za nie
odpowiadać. Bez obelg. Bez wyśmiewania i porównywania. Nie wiem co
mam zrobić. Coraz częściej chcę umrzeć. Ale coś mie nie pozwala.
Jaką drogą mam podążyć? Prosze o pomoc. O kilka słów.
Nie mam pieniędzy. Pracowałem
kilka razy po jednym miesiącu. Wszystkie swoje oszczędności wydałem
będąc z wspomnianą dziewczyną. Pomogłem spłacić jej kilka długów. To
nie jest wygodnictwo czy jak to rodzice nazywają: nieróbstwo. Ja
tragicznie się czuję mając tyle lat i wciąż będąc na ich garnuszku.
Ale wkopali mnie w ziemię bardzo głęboko. Oni i choroba, do której
się przyczynili. Gdy szukam pracy także nie jest mi łatwo. Mam
ubogie CV. Ciągle muszę ukrywać tę lukę w moim życiorysie. Gdy uda
mi się coś złapać to jestem od razu przez nich prześwietlany. A czy
przeczytałem dobrze umowę? A co to za praca? I od razu zaczyna się
krytykowanie. A że za mała kasa. A że się nie opłaca. A że syn
koleżanki mamy jest w dużym mieście i robi karierę. Ja jestem nikim
a on sobie mimo trudności radzi. A choroba to tylko i wyłącznie moja
wina i nigdy w dzieciństwie nie byłem nawet uderzony czego teraz
bardzo żałują. Mam 29 lat i od tylu lat jestem dla nich problemem.
Często żałuję, że wyzdrowiałem. W chorobie poczułem jak wspaniały
może być człowiek. Tymi ludźmi byli lekarze. Odtrąciłem wszystkich
znajomych. Często zachowywałem się jak moi rodzice. Oni też nikogo
nie mają. Nikt tu nie przychodzi w odwiedziny. A gdy przyjdzie to
jest za plecami obgadywany i osądzany. Jeśli istnieje piekło to tak
właśnie ono wygląda. Wiem, że może być inna, pozytywna droga. Ale
stać mnie tylko na tą najgorszą. Bo nawet nie mam z kim porozmawiać.
Co z tego, że materialnie nie mam źle? To nie jest moje i oddam to
wszystko za to co w życiu jest najważniejsze. Za miłość, życzliwość
i ciepło:(
Napisałem do mojej byłej dziewczyny. Przeprosiłem ją za swoje zło
wobec niej. Oddzwoniła. Rozmawialiśmy. Było nawet miło. Pisałem
jeszcze wiele razy. Ale milczy. Gdy ją poznałem musiałem walczyć o
nią od początku. Czekała na kogoś kto ją oszukał. Bałą się, że gdy
go spotka to cośsię w niej do niego obudzi. I spotkała go.
Przypadkowo. Wtedy wybrała mnie. Robiłem wiele by u niej być i jej
pomagać. Po prostu być i czuć jej obecność. Po każdym powrocie
miałem od rodziców masę komentarzy. Co ja robie? To rozwódka i ma
dziecko! Musiałem ją ukrywać. Wstydzili się jej. Zresztą mnie także
się wstydzą. Ona tego nie robiła wobec swoich znajomych. Ukrywała
mnie tylko przed swoimi rodzicami. Nie pracowałem. To był wstyd. Nie
dla niej ale rodzice jej pomagali. Chciała w ten sposó uniknąć ich
komentarzy w stosunku do niej. Bardzo monco wziąłem się wtedy w
garść. Szukałem w każdy możliwy sposób czegoś w miarę konkretnego.
Pracy było dużo. Ale nigdzie mnie nie chcieli przyjąć. Moje CV.
Wiadomo. Choroba wracała. Wpadałem już nie w dołki a w doły. W
trudno ukrywanych momentach ataku lęku moja była zachowała się
najgorzej jak tylko można. Często się z nią rozstawałem.
Niepotrafiłem się przytulić czy załagodzić niezrozumiałych i
konfliktowych sytaucji. Uciekałem by potem tego żałować i czuć
nienawiść do siebie samego. A w domu słyszałem starą śpiewkę. Gdy
się rozstaliśmy to moi rodzice odetchneli. Poczuli ogromną ulgę. Nie
musieli się już podwójnie wstydzić za mnie. W sytuacji z dziewczyną
jest dużo mojej winy. I tym jest to tragiczne, że gdzieś tam
naprawdę była miłość. Przepraszam, że tyle piszę. To lepsze niż
milczenie. Nawet jeśłi mało osób słucha.
Nigdy nie chciałem życia, które będzie ciągłą walką. Nie chcę przez
całe życie zawsze się podnosić. Nie wiem skąd czerpać tyle siły.
Wiem, że nie mam najgorzej. Ale to moje piekło. Nigdy nie
licytowałem bólu i cierpienia. Tego nie da się po prostu tak
określić. Ta dziewczyna mimo wszystko mnie kocha, myśli o mnie
pozytywnie. Gdzie teraz jest? Gdzie są wszyscy, którzy nic do mnie
tak naprawdę nie mają? Czasem chcę żyć. Słuchać i grać muzykę, którą
kocham. Ale nie wiem czy potrafię żyć dla siebie samego. Od dwóch
dni nie wychodzę z pokoju. Nie jem. Piję tylko wodę z kranu. Wciąż
leżę w łóżku. Raczej czuwam niż śpię. Pokój wypełnia tylko muzyka. I
oczekiwanie na tych kilka słów tutaj. Myślę o śmierci. Choć wiem, że
napewno będzie jeden człowiek, któego zawiodę tym. I nie znam tego
człowieka. Nigdy tak źle się nie czułem. Często czuję się jak gów...
Straciłem tyle lat. Mam drugie tyle walczyć? O co? O starość? Czasem
czuję, że jestem w głębi niezwykle kochającym i ciepłym człowiekiem.
Ale ta skorupa jest zbyt gruba. Nikt czegoś takiego jak ja nie chce.
Czasem
myślę czy nie mają racji? Może nerwica powstała sama a może ja sam jestem jej winny? Ale gdy jako dziecko zbiłem neichcący szybkę od
akwarium to ta wina była tak ogromna by od ojca dostać twardą gumową
rurką? Czy ktoś z was był uczony tabliczki mnożenia wyzwiskami i tym
wspomnianym wczesniej kawałkiem gumy? Dlaczego czasem myślę, że mają
rację? Byłem żywym dzieckiem. POtrafiłem się cieszyć żcyiem.
Organizowałem wszystkich znajomych na podwórku. Byłem liderem.
Pełnym życia. Teraz jestem liderem umarłych. Zupelna odwrotnoscia.
Dziwakiem. Zazdroszcze ludziom ktorzy potrafia sie szczerze cieszyc.
Chocby mieli sie smiac jak glupi do sera. Fascynujace jest to, ze
sie tego wypieraja. Ze jakby nic nie pamietaja. A wiele razy o tym
mowilem. Co to za ludzie? Dlaczego tutaj trafilem? Za jakie grzechy
zanlazlem sie w tym meijscu? Co niepozwala mi odnalezc siły?