Minęło 2,5 roku od kiedy skończył się mój 6-letni związek z J. Miał być ślub, ale facet speniał. Już rok wcześniej coś zaczął motać... Ciągle wynajdywał jakieś bzdurne prolemy, by ustalić wreszcie konkretną datę. Jednak na pytanie czy rozmyślił się co do ślubu - stanowczo zaprzeczał! Większość spraw załatwiłam sama - USC, kancelaria kościelna, nawet "zaoczne" zaświadczenie o odbytych naukach, czuwaniach... ale J. dalej odkładał, przekładał... Potem milczał... Byłam skołowana. Zresztą nie tylko ja. Nasi rodzice, znajomi też już nie wiedzieli co o tym "wiecznym ślubie" myśleć. Na pytania J. po prostu nie odpowiadał lub mówił "Tak, tak! Niebawem...". Nie naciskałam, ale miałam już 38 lat i taka ciuciubabka stawała się dla mnie cholernie męcząca. To mnie obłaskawiał i pozwalał zbliżyć, to znów odskakiwał i bardzo dystansował. Zachorowałam. Trafiłam do szpitala... na 3 miesiące... Dwa razy przez ten czas przysłał mi sms'a (dbaj o siebie. kocham cię). Nie dzwonił. Nie odwiedzał. Zawsze mnie zostawiał samą, gdy najbardziej potrzebowałam jego wsparcia. Nawet się nie zdziwiłam... Byłam rozgoryczona i zła. Nie chciałam go więcej widzieć! Bolało... Bardzo. Ale wytrzymałam. Czas płynął i wszystko przygasło, ostygło. Popadłam w przedziwny stan obojętności, zamrożenia. Nie wiem jak to nazwać - nie czułam. Nic nie oczekiwałam, nie wyznaczałam celów, przepędziłam uczucia, marzenia... wszystko. Byłam sama. Dziwnie "martwa". Zahibernowana.
Aż do cholernego stycznia br.!!!!
Ledwie po Nowym Roku, jak za sprawą magicznego czaru, objawił się (!) Paweł. Dostałam na NK sympatycznego maila od przemiłego nieznajomego. Tekst grzeczny, ładnie sklecony, ujmujący, okraszony komplementem i szczyptą humoru. Do tego zdjęcie, a na nim inteligentna, przyjemna dla oka "facjatka". I niespodzianka - wiek 24 lata!!!! No nie, zatkało mnie. Jak na mój gust, różnica wieku była zbyt duża i na dokładkę "nie w tę stronę". Potraktowałam list jako żart, zabawę znudzonych "kolesi" pt.: "Jak wkręcić cztedziestkę?". (I chyba powinnam była jednak się tego trzymać!). Paweł jednak nie odpuścił... Pisał. Przekonywał, że to czysta sprawa. Że nie kręci, nie gra, że bardzo mu się podobam, że na profil trafił przypadkiem, że bardzo, bardzo mu zależy na bliższym poznaniu, że zrobi wszystko abym się nim nie rozczarowała, że "e, tam. Róznica wieku... Daj mi szansę!". Nie ufałam mu... Napisałam to. Nadal nie odpuszczał. Przekonywał o czystości intencji, ponawiał propozycję spotkania. (Pracuje i studiuje w moim mieście.). Zaczęliśmy wymieniać maile... Zrobiło się sielsko. Może romantycznie. Zaciekawił mnie... Był delikatny, interesujący, wesoły, szarmancki, ciepły. Bezpośrednio mówił o swoich uczuciach, emocjach, wątpliwościach. Był - jak to ująć - specyficznie wyszukanie inny, niż znani mi chłopcy w tym wieku. Pisał ładną polszczyzną. Zwracał uwagę na gramatykę.
Pisał, że dla niego to również niecodzienna sytuacja i rozumie, że potrzebuję czasu by oswoić się z sytuacją. Po około 2 tygodniach pisania, wymieniliśmy numery telefonów. Zaczęły spływać słodkie sms'y, 3-4 dziennie. Coś we mnie odtajało... odmroziłam cholerne, uśpione emocje. Łupnęło, masochistycznie zabolało, ale z pokorą przyjęłam tę pierwszą udarzeniową falę. Znałam to... i wiedziałam, że wytrzymam, choć nie będzie łatwo. Napisałam mu, że jestem gotowa się z nim spotkać. Niech wskaże czas i miejsce. Był w euforii! Setki komplementów, zachwytów, czułych słówek i... "Nie będe ukrywał... boję się, że się zakocham... ale, to właśnie byłoby nacudowniejsze...". Dech mi zaparło jak to przeczytałam!
A potem wszystko nagle się zmieniło. Bez ostrzeżenia, bez zapowiedzi... Jak to w bajce. Czar wyczerpał swoją magiczną moc.
Pojawiły się "obiektywne" problemy: "Nie mogę odebrać Twojej poczty, bo nie mam dostępu do internetu", "Musiałem pojechać do domu", "Padł mi telefon", "Zapomniałem doładować kartę", "Nie mogę rozmawiać. Zadzwonię wieczorem" itd. itp. Do spotkania nie doszło, bo... "mam sesję", "muszę wyjechać", "mamy czas...".
Typowa gra - Zdobądź i uciekaj! To już przerabiałam.
Zaczął się delikatnie dystansować. Na maila nie odpisał... odpowiedź na sms już nie przychodziła natychmiast, a po kilku lub kilkunastu godzinach. Był zajęty, miał 3-dniową chandrę. Znak życia góra raz na 4-5 dni i to raczej jak ja pierwsza zapytałam co z nim się dzieje.
Cholera jasna "Dzień świstaka" czy co?! Znałam te zagrywki... Byłam wściekła! Wściekła na SIEBIE! Gardziłam sobą, było mi wstyd. Żenada. Fuj!
Sprawdziłam raz jeszcze jego profil na NK, przeczesałam internet. Moje podejrzenia w lwiej części się potwierdziły. Nie miał dostępu do internetu, żeby pocztę ode mnie odczytać, ale na forach sportowych dopisywał swoje opinie do bieżących wydarzeń. No cuda jakieś? Do jego znajomych na NK w tym czasie, gdy mnie przekonywał o swojej uczciwości, dopisały się 4 kobitki w przedziale wiekowym 38-41 lat pochodzące z tego samego miasta co ja. Dwie nawet chodziły do tych samych co i ja szkół! No żesz!!!! :evil: Widzieliście gnidę Pawełka? Jak sprytnie łowił sobie w mętnej wodzie? Najpierw bla, bla, bla zanęta; potem rozstawienie sieci i łowienie, łowienie, łowienie - na słodziaka, nieboraka... A liczko takie niewinne.
Złapałam za telefon. Nie odbierał. Była niedziela 8 lutego. Zadzwonił o 23:00, ale go olałam. Miałam go tam, gdzie on mnie kilka godzin wcześniej. Mój gniew rozpętał wewnątrz mnie emocjonalne tornado. W przyśpieszonym tempie zjechałam do dawno zapomianego piekła. Gniew zmutował się w totalny rozpieprz i załamanie. Złapałam doła głębokości Rowu Mariańskiego... Czułam się taka żałosna, głupia, śmiechu warta. Zwykły śmieć! Stara, wymiętoszona, brudna zabawka. Nienawidziłam siebie i gardziłam sobą.
Wzięłam "Pawła" i cięłam się nim jak brzytwą. Głęboko, bez litości, bez przerwy, na oślep. Aż zamieniłam się w jedną rozedrganą, krwawą, piekącą ranę... "Polewałam octem, posypywałam solą" - niech boli bardziej. Jeszcze bardziej! Chciałaś czuć, no to masz! Naciesz się!!! Tak do syta, na maksa, na śmierć!
Nie jadłam. Prawie nie spałam. Czułam się podle....
Zadzwoniłam ponownie w poniedziałek wieczorem. Po pierwszych słowach wyczuł, że coś jest "nie halo". Zadałam mu lodowatym głosem, spokojnie, pytanie: "Dobrze bawiłeś się moim kosztem? Wgrałeś z kolesiami zakład? Pewnie tarzaliście się ze śmiechu? W co Ty grasz Paweł....?". Zatkało go. Głos mu drżał. Był prawdziwie zaskoczony, zdezorientowany, ale... nie pogubił się. Tłumaczył, wyjaśniał, przepraszał... Zaklinał się, żę to nie tak; że owszem mogłam wyciągnąć takie wnioski, ale prawda wygląda zupełnie inaczej. Mówił logicznie, szczerze... Znowu błagał. "Nic złego nie zrobiłem. Nie kłamałem i nie kłamię. Uwierz mi proszę. Nie odtrącaj mnie. Co mam zrobić byś mi uwierzyła? Powiedz. Może, może mam zbadać się na wariografie.... Ok, jeśli tylko chcesz. Mi... Proszę. Daj nam szansę...".
Cholera jasna! Cholera.... Gadaliśmy długo. Pewnie ponad godzinę. Przekonał mnie. Znowu mu uwierzyłam. Druga część rozmowy była interesująca, ciepła, spontaniczna. Napięcie się rozładowało. Podkreślał, że dobrze zrobiłam, że wyłuszczyłam mu swoje wątpliwości, że nie tłumiłam tego w sobie, że... bla, bla, bla... i pitu, pitu, pitu!!!! Minął tydzień a on znów, tak jak wcześniej, nie dał żadnego znaku życia
Jakiś koszmar....
Jestem skołowana. Nie wiem/wiem co mam robić... Nie chcę/chcę...
Zemsta? Tak/Nie.
Wyciągnę za d*** jak kleszcza opitego moją ciepłą krwią i... rozdepczę! Tak/Nie.
Co zostawić, co skreślić :bezradny: