Wiesz Kolego ja też przechodziłam ten czas gry - jaka to jestem wesoła, że właściwie na niczym i nikim mi po prostu nie zależy. I tak coraz bardziej i bardziej odsuwałam się od ludzi, aż w przeżywaniu swojej depresji z własnego wyboru zostałam prawie całkiem sama. A poza tym ta gra jeszcze potęguje ból, będąc przez pewnien czas sztucznie wesołym narasta on do monstrualnych rozmiarów. Powiem Ci, że w pewnym krytycznym momencie, znajdując się w sytuacji gdy wszyscy otaczający mnie ludzie wiedzieli, że dzieje się ze mną źle (to było po próbie samobójczej) i tym samym "dostałam" takie prawo (prawo, które tak naprawdę mamy zawsze i tylko sami sobie je odbieramy!) do przeżywania smutku i bólu, i wiesz co... właśnie wtedy zaczęłam się po raz pierwszy od dawna uśmiechać tak naturalnie i szczerze, ta wolność paradoksalnie przyniosła radość. Poza tym już trochę później zdałam sobie sprawę, że ukrywając swoje problemy i nastroje tak naprawdę nigdy nie będzie mi dane zbudować jakiś bliższych relacji z ludźmi, bo takie oparte są na szczerości.
Ja zwyczajnie nie chcę obciążać innych swoimi problemami.
Takie mam poczucie, że to zdanie to jest pewna przykrywka. Mam bowiem takie poczucie, że kiedyś musiałeś próbować podzielić się z kimś swoimi przeżyciami, no i właśnie co wtedy się stało (?) Pamiętasz taką sytuację i reakcję drugiej (bliskiej Ci?) osoby? Ty nie chcesz obciążać czy ktoś nie chciał być obciążany?
Zdaję sobie sprawę z tego, że to (mój stan) nie może wiecznie trwać
A ja bym powiedziała, że może, jeśli nic z tym nie zrobisz.
Nie wiem co mam zrobić, bo w jednej chwili wydaje mi się, że powinienem lcieć do lekarza, ale za moment mi się odmienia i twierdzę, że to poroniony (z różnych, nie ważne jakich względów) pomysł.
A czy nie mógłbyś w przypływie takiego poczucia złapać za słuchawkę telefonu i zadzwonić do poradni (mógłbyś wcześniej przygotować sobie numer). Może to jest właśnie ten bodziec samoobrony, który wysyła Ci Twój organizm. Myślę, że ten bodziec musisz znaleźć w sobie, z zewnątrz może on nie przyjść wcale.
A przede mną jeszcze bardziej strome schody, na które muszę zacząć się wspinać już po kliknięciu "wyślij" na tym forum.
I jak Twoja wspinaczka?
Ale zaakceptować siebie nie potrafię. Mam masę kompleksów, masę niespełnionych marzeń i masę pretensji do siebie. Trudno z takim bagażem o akceptację.
I tu się z Tobą zgadzam. Być może można samemu wypracować w sobie samoakceptację, tak pewnie można, ale jest to szalenie trudne, bo najpierw trzeba się zająć tym o czym pisałeś (kompleksy, pewne negatywne schematy myśleniowe, itd.) i wraz z ich zmianą budzi się właśnie akceptacja. Przynajmniej ja to tak przeżywam, pracowałam na terapii nad różnymi problemami, a z czasem gdzieś tam niby obok zaczynałam zmieniać swój stosunek do samej siebie.
Pozdrawiam