Witam,
Nazywam sie Maciek i mam 32 lata. Jestem zonaty od 8 lat. Mamy dwoje dzieci w wieku 6 i 3 lat.
Wczoraj mialem powazna rozmowe z zona w ktorej oznajmila mi ze ma dosyc naszego malzenstwa. A glownie faktu ze ja "nie jestem w stanie odciac sie od mamusi".
Ale moze zaczne historie od poczatku.
Zaczelismy nasz zwiazek jeszcze w ogolniaku. Mielismy po 16 lat i kochalismy sie bardzo. Po jakims roku wyjechalem z rodzina do stanow. Postanowilismy ze sprobujemy kontynuowac nasz zwiazek. Przyjezdzalem na kazde wakacje i chociaz bylo ciezko to cieszylismy sie tymi chwilami. Po kilku latach udalo mi sie sciagnac Kasie do stanow. Rzucila dla mnie prace, rodzine i znajomych. Mieszkalismy u moich rodzicow przez jakies 2 lata. W miedzy czasie urodzil nam sie synek. Moja zona ujrzala wtedy prawdziwe oblicze mojej matki. Ona zawsze wie i robi wszystko najlepiej, itd. Ja niestety nie potrafilem dostrzec tego i pozniej jeszcze przez lata nie wiedzialem "o co mojej zonie chodzi".
W koncu wyprowadzilismy sie do wlasnego mieszkania i chyba na nasze nieszczescie bylismy jednak zbyt blisko moich rodzicow. Nasze, a jeszcze wtedy mojej zony, problemy nie zniknely. Ja czulem ze moim obowiazkiem jest odwiedzac moich rodzicow jak najczesciej bo "zostawilem ich samych". I w pewnym sensie nadal mam takie odczucia. Po prostu nie jestem w stanie odciac ich kompletnie bo nie chce ich ranic. Niestety przez to samolubne zachowanie ranilem swoja ukochana zone. Ona jest osoba ktora dusi wszystko w sobie i jak juz nie wytrzymuje to wybucha i wtedy jest tragedia. Ja powinienem byl te problemy widziec ale niestety nie potrafilem.
Pare lat temu zona wlasnie nie wytrzymala i wygarnela mi wszystko co przez te kilka lat tlumila w sobie. Otworzylo mi to oczy i wydawalo mi sie ze bede umial sie zmienic ale po jakims czasie wracalo. Znowu ciagnalem ja z dziecmi do rodzicow na niedzielne obiadki przy ktorych czesto nie mielismy nawet o czym rozmawiac.
Mielismy podobna rozmowe pare miesiecy temu w ktorej mi powiedziala ze gdyby nie dzieci to nie byloby juz naszego malzenstwa. Znowu staralem sie zmienic i wydawalo mi sie ze jest lepiej. Nadal odwiedzamy moich rodzicow ale juz rzadziej (co 2 lub 3 tygodnie). Czasem oni wpadna do nas lub ja zawioze do nich dzieci zeby poobcowaly z dziadkami.
W sobote znowu zaczela sie wojna. I to przez jakas glupote ktora nie miala tym razem nic wspolnego z moimi rodzicami. W niedziele mielismy jechac na jakas impreze dla dzieci ale przedtem do kosciola. Mielismy do wyboru kosciol blizej nas lub ten do ktorego przewaznie jezdzimy. Niestety tak jak i moi rodzice. Zona nie chciala tam jechac zeby nie ogladac mojej matki ale ja nie odpuscilem i postawilem na swoim. To znowu przelalo czare goryczy i teraz mam problem.
Bardzo kocham swoja zone i oddalbym za nia zycie. Wiem ze za jakis czas ochlonie i nasz zwiazek sie polepszy ale nie chce zeby ta historia wracala.
Niestety nie potrafie znalezc wyjscia z tej sytuacji zeby i wilk byl syty i owca cala. Pytam ja co mam zrobic zeby bylo lepiej a ona powtarza ze nie musze robic juz nic. Ze jest jej to obojetne. Ona jest gotowa zyc ze mna pod jendym dachem ale tylko dla dobra dzieci. Mowi tez ze zaczynam byc jej obojetny tak jak moja matka.
Takie slowa bola, tym bardziej ze wiem ze bardzo wiele w tym mojej winy. Powinienem byl widziec te problemy na biezaco ale niestety nie bylem w stanie.
Jakis czas temu zona miala operacje tarczycy i do konca zycia bedzie na hormonach. Nie chce tu zwalac winy na jej chorobe ale moze wahania hormonalne dolewaja tu oliwy do ognia?
Prosze was o porade jak wybrnac z tej sytuacji i jak wyleczyc sie z tej "choroby".
Przepraszam za brak polskich znakow.
Z gory dziekuje za pomoc.