Nie wiem nawet jak zaczac pisac, tyle się kłębi różnych rzeczy w mojej głowie.
Terapia jeszcze dodatkowo rodzi myśli i odechciewa mi się porannego wstawania i mierzenia się z codziennością. Mam takie poczucie zmarnowanego czasu w swoim zyciu. Tyle lat szarpaniny z ojcem alkoholikiem jako dziecko, starania spełzły na niczym...a dziś co?
Mam 32 lata, nie mam nikogo bliskiego, męża dzieci, przyjaciół. Ostatnio jedyną więzią jest moja relacja z terapeutką i tą grupą na którą chodzę. Otaczają mnie ludzie w pracy, ale to wiadomo są luźne kontakty, które dziś są a jutro ich nie ma i wymienia się zdawkowe cześć na ulicy.
NIe osiągnęłam w sferze zawodowej nic szczególnego, bo skończyłam marną pedagogikę i od ponad 3 lat pracuję w szkole. Kiedyś mi się wydawało, że to dużo, a dziś widzę jakie to bagno, bo ciągle żyję na granicy możliwości finansowych. Zaczynam nienawidzic szkoły, dzieci mnie drażnią, bo to wszytko jest naocznym dowodem, że to zawód bez przyszłości i jak w nim zostanę to skażę się na wegetację. Ciągle wynajmuję mieszkania, ciągle nie ma swoim, ciągła tułaczka i teraz w marcu znów czeka mnie już nawet nie wiem która przeprowadzka.
Na rodziców nie mogę liczyc, ojciec jak nie pije to sponsoruje jakąś małolatę, a mamie ledwie starcza, sama ma kredyt i schorowanego faceta na głowie. I jak tu realnie patrzec z entuzjazmem w przyszłosc? Na kredyt nie mam szans, bo za mało zarabiam już się orientowałam w bankach. Od 10 lat nic nie wiem co się dzieje u moich kuzynów, wujków i ciotek, bo ojciec skutecznie ich przekonał do tego, że to nasza wina rozpad małżeństwa moich rodziców.Istna bezludna wyspa.
I jak teraz się uśmiechac, starac, po co? dla kogo?
Teraz podjęłam drugie studia, ucze się czegoś innego, chodze na angielski i ciągle mam poczucie, że jestem w krzakach, że to chlanie mojego ojca takie piętno odcisnęło, że od wielu lat już nawet nie szukam związków, bliskich realacji.
Terapia z jeszcze większa siłą obnaża to co niewidoczne, a prawda jest taka bolesna, że nawet jak zmrużę oczy to i tak widzę ostre kształty.
I niby mam potencjał, i niby mogłabym, ale coś we mnie już mówi, że mam dośc tego wszystkiego, że nawet jeśli się zmobilizuję po raz 258 to efekt i tak będzie marny. Ominęło mnie radosne dzieciństwo, pewnie ciąża też mnie ominie, małżeństwo tez i skończę z poczuciem, że przegrałąm swoje życie. Widzę, że nawet przestaje z tym walczyc. MOgłąbym siedziec przed TV oglądac filmy i już nie łudzic sie, że coś się zmieni albo zasnąc.
NIe wiem jak to sprawdzic, czy rany, które są we mnie są już tak silne, tak mocne, że tego nie da się przeskoczyć? DDA to jak kaleki emocjonalne, przynajmniej tak myślę o sobie. Jedyne na co mam chęc to coś zniszczyć.
I ta pustka..dobija mnie to.
Czuję się taka zmęczona balastem przeszłości, tym, że musiałam stac się kimś innym niż chciałam, gdybym mogła normalnie się rozwijac. Musiałąm byc silna, samodzielna, objętna, twarda wbrew sobie, żeby się broin, żeby przetrwac. I to jest tak wrośnięte, że już nawet nie wiem czy umiem byc inna, a nawet jeśli mogłabym byc inna to jaka? który ciągle w sobie mam , który już będzie ze mną do końca życia.