Sama nie wiem jak zacząć, może przytoczę sytuację z wczorajszego dnia. Niby było dobrze, do czasu. Zaczęłam atakować w rozmowie przez telefon mojego narzeczonego, że mu nie ufam, że jest beznadziejny, że sie nie stara, że z pewnościa tak naprawde chce miec kogos innego. Choc to nie prawda, ja brne w to wszystko i czuje sie okropnie.
To wynika z wielu czynnikow. W zeszlym roku zaczelam terapie, ktorej nie dokonczylam, bo poczulam sie odrobine lepiej. Teraz moja terapeutka juz nie przyjmuje w przychodni, wiec nie moglam wznowic terapii.
Wstydze sie tego co robie, co mowie. Czasami jestem potworem, znecam sie psychicznie nad osoba, ktora mnie kocha. W nocy wpadlam w szal, plakalam, czulam niemoc, chcialam umrzec, bo wtedy wszyskim byloby latwiej, lepiej, lzej... mi tez... nalykalam sie mnostwa srodkow uspokajajacych i to mnie odurzylo, sprawilo, ze juz nie moglam za bardzo nic zrobic. Lezalam nieruchomo i patrzylam w sufit, a w glowie krazyly mi takie mysl: jestes do niczego, nic nie masz w zyciu i nic nie bedziesz miala, skoncz z soba, tak bedzie lepiej... Ale ja do konca nie mam odwagi zeby to zrobic. Wiem, ze powinnam sie leczyc, ale jakos ciezko mi sie do tego zabrac. Wstydze sie tego wszystkiego...
Pewnie to co opisalam wydaje sie bez sensu... najgorsze jest to,ze ja sama z soba czuje sie koszmarnie, wiec nie ma sie co dziwic, ze innym tez tworze pieklo. On jest dla mnie dobry, a ja go za kazdym razem krytykuje, zniechecam. Teraz nie chce ze mna rozmawiac... nie dziwie sie, tez bym nie chciala. Wstaje rano, codziennie i nie umiem sie cieszyc. Kazdy dzien to dla mnie meka, kazda chwila... Czy ktos mnie rozumie? Tak mi wstyd...