Ciężko znów opowiadać na nowo to, co było - zebrać siłe, która słabnie mi tak przerażająco. Ale potrzebuje pomocy, a tej pomocy nie ma tam, nigdzie. To było już za mną, ale teraz gdy jest tak ciężko, po prostu się boje o siebie. Wiem, że jestem praktycznie sama i jeśli nic sie nie zmieni to nie wiem co dalej.
Depresja nie jest mi obca. Przeżyłam z nią długi młody okres życia. Autoagresja. Lęki. Wyrzuty sumienia. Poczucie winy. Wszystko irracjonalne owiane lękiem i niebezpieczeństwem. W końcu bulimia. W końcu anoreksja. Wyszłam z niej sama. Przytyłam. Walczyłam sama z sobą i cierpiałam. Lekarze latami nie pomagali, tabletki nie pomagały, terapie nie pomagały - rodzina była daleko daleko obok.
Ale udało mi się. Szłam dalej. Walczyłam z depresją. Wywalczyłam zdrowie. Wybłagałam na kościstych kolanach i wysuszonej z wody skórze. Byłam taka szczęśliwa. Tak bardzo wdzięczna. Poczułam się wreszcie jak ja - ta osoba, która nie żyła od tylu lat tylko umierała z każdym dniem coraz bardziej i bardziej. Poddawana toksycznym ludzom, toksycznym słowom, toksycznym sytuacjom. Nie skończyło się na tym. Jak wyszłam z depresji - spotkałam jego i to był największy błąd. Toksyczny związek.
Znęcanie się psychiczne, niekiedy fizyczne, manipulacja, uwłaszczanie. A ja kochałam, zlękniona i sponiewierana - kochałam. Wypaliłam się, mimo to byłam. Chciałam mu pomagać - mimo, że widzieli jak wracam do niego z łzami. Byłam zagubiona i pozostawiona sama.
Wydaje mi się, że rozumiem dziś już źródło tych moich problemów. Rodzina. Ojciec znęcający się psychicznie. Matka choć silna to nie potrafiąca się przeciwstawić i obronić. I w tym wszystkim dziewczynka, która miała na początku fizyczne problemy ze zdrowiem, a później osamotnienie i ból tego co wokół, który zamienił się w obłęd.
Pare miesięcy temu musiałam jak najszybciej opuścić ten toksyczny dom, który wpływał na mnie już za okrutnie. Wiedziałam, że jak nie teraz i bez niczego to wpadnę znów w depresje. Do tego po tych ostatnich miesiącach w tym piekielnym horrorze z człowiekiem, z którym byłam.
Godzinami spędzałam nigdzie. Udało mi się wyjechać. Nie obeszło się bez policji - nękał mnie, ciągle mnie nękał.
Przyjechałam tutaj. Zamieszkałam w mieszkaniu znajomej rodziny. Chociaż minęło ledwo pare miesięcy od wyjścia depresji i powolnego wychodzenia z anoreksji, po strasznych przejściach - przyjechałam tu praktycznie z niczym. Byłam szczęśliwa. Byłam strasznie samotna, ale szczęśliwa. Starałam się, szukałam, pracowałam ciężko, ale byłam. Nie mogłam liczyć na rodzine, ale pomogli mi inni ludzie.
Krótko to potrwało i moje plany szlag trafił. Pochorowałam się i 3 miesiące znów byłam w lęku. 5 razy na pogotowiu, tygodnie czekania w poradniach, w końcu szpital i żadnych konkretów. Wyszłam miesiąc temu. Od dwóch miesięcy siły mi osłabły. Motywacja i siła, z którą tu przyjechała pogubiła się. Od miesiąca jak wyszłam z oddziału nie potrafie nic. Coraz bardziej plącze się w matni. Sama. Ludzie nie rozumieją, którym się mówi "słuchaj, nie mam siły, nie mam siły". Potrafią tylko opieprzyć, tak jakby potrzeba mi było kopa. Nie, nie potrzebuje kopa. Moim kopem jest życie i wiem, że jeśli przeżyje to tylko dzięki własnym siłom. Ale one opadły, razem ze mną.
Boję się. Kochani, bardzo się boje.
Zdecydowałam znów brać leki. Rok temu po tygodniu pomogły. Teraz leci już drugi tydzień i nic. Lekarz każe czekać - czekam.
Święta sama, bo domu nie ma. Nie ma sie gdzie zatrzymać nawet na jedną noc. Jestem uziemiona tu w klatce, którą sobie stworzyłam, której sie poddałam. I nie, nie jestem szczęśliwa. Ani ze studiów, które zaczęłam. Ani z tego, że próbuje pomagać, a sama siedzę i piszę do Was, bo nikt nie odpowiada na moje "nie radzę sobie, naprawde sobie nie radze".
Wczoraj sylwester niby nic, po prostu sylwester. A ja ściskana tak bardzo od środka, ze łzami w oczach.
Wiecie jestem pokorna. Jestem młoda. Rozumiem wiele. Wiem, że doświadczenia musimy przetrwać, często sami. Ale, jest mi po prostu tak okrutnie. Tak samotnie. Cicho. Pusto. Tak desperacko. Nie mam siły na nic. Mam zobowiązania. Długi. Jutro znów mogę być nigdzie i już wtedy w ogóle nie wiem co zrobię.
Miałam plany. Marzenie. Kochałam coś robić, teraz już nie mam w głowie nic. Zaczęłam to studiować i się pochorowałam. Za dużo zaległości.
Co najważniejsze - miałam uśmiech, ten mój uśmiech do prostych, pięknych banałów. Teraz już nie potrafie...
Zgubiłam się między październikiem i listopadem. Tak bardzo, że nie wiem co robić. Nie wiem.