W końcu zdecydowałam się wam opowiedzieć moją historię...może i banalną, ale cóż...prawdziwą.
Scena 1 (1,5 roku temu):
Poznałam GO kiedy jeszcze byłam z moim poprzednim chłopakiem /on dobrze wiedział, że z kimś jestem/(chcociaż wiedziałam, że chcę zakończyć tamten związek, bo czułam, że coś się wypaliło - ale nie wiedziałam jak). Nie zwróciłam na niego nawet szczególnej uwagi, w sumie to on zaczął szukać kontaktu ze mną, ja go polubiłam...i wkróctce znaleźliśmy się w dość dwuznacznej sytuacji. Do niczego nie doszło, bo przerwałam to od razu, ale od tej pory zaczęłam o nim myslec bez przerwy... a on np pisal smsy w srodku nocy, że brakuje mu mnie i tamtych chwil.
Scena 2:
po ok 4 miesiącach pisania smsów, rozmow na gg, ciągłych niedopowiedzen i przelotnych spotkań "na kawę"(!!!, tak, to podejrzanie długo, ale byłam tak zauroczona, że nie zwracałam na to uwagi, żyłam totalnie z głową w chmurach, w międzyczasie rozstałam się też z poprzednim chłopakiem) w końcu spotkaliśmy się u niego - i wydawało mi się, że to jest moment przełomowy. Karmiona nową nadzieją i radością wspólnych chwil nie zastanawiałam się nad tym, czy powinniśmy jakoś "dogadać" kwestię bycia razem... a może i zastanawiałam, ale uznalam, że to on powinien powiedzieć, że chce ze mną być... bałam się też, że jeśli ja mu powiem, że mi na nim zależy, to on się przestraszy i wycofa (a zależało mi juz wtedy baaaaardzo)
Scena 3:
Nasz "zwiazek" trwal sobie ok pół roku...czułam, że coś jest nie tak, że on spędza ze mną podejrzanie mało czasu, że nigdy nie powiedział mi, że coś do mnie czuje ( ja oczywiście też tego nie zrobiłam). Zyłam jakąś podświadomą myślą, że zaraz stanie się coś strasznego i przestaniemy być "razem".
Scena 4:
Wakacje. On znikał gdzieś cały czas z panną, co do której byłam
przekonana, że jest dziewczyną jego najlepszego przyjaciela. Na moich oczach ( i tego przyjaciela, który chyba też był zakochany w tej dziewczynie) przytulali się, ona chodziła w jego koszulach itp... kiedy po kilku dniach wzięłam GO na szczerą rozmowę, powiedział mi, że od pewnego czasu czuje, że nie możemy być razem, bo on....chciałby zostać księdzem!!!!!!!
Czułam się strasznie, ale oczywiście powiedziałam mu, że rozumiem, że niech idzie swoją drogą, że zgadzam się, żebyśmy byli przyjaciółmi (bo o to prosił). Wytłumaczyłam sobie, że to jego zachowanie z tamta dziewczyna było po to, żeby mi dac do zrozumienia, ze nie mozemy byc razem.
Wtedy tez zaczal sie czas naszych "długich, szczerych rozmów"...przyznał się, że do tej dziewczyny też cos czuje, że ona od dawna chciała byc z nim a nie z jego przyjacielem, ale twierdził też, że do mnie czuje bardzo dużo, że z nikim nigdy nie było mu tak dobrze jak ze mną. Mówił, że nie wie co zrobić, że pogubił się w życiu itp,de facto przyznał się, że mnie zdradził i przepraszał, jak twierdził "gdym mu od początku powiedziała, że mi zależy, to wszystko mogłoby wyglądać inaczej" /cudowny sposób na przerzucenie odpowiedzialności/
Możecie sobie wyobrazić, ile łez wtedy wypłakałam, jak strasznie się czułam. Paradoksalne było to, że od czasu zerwania spędzaliśmy ze sobą każdą wolną chwilę, byliśmy sobie bliżsi niż kiedykolwiek, on powiedział, że czuje, jak wiele straciliśmy z tego czasu wcześniej...i pytal, czy jeszcze jest szansa, żebyśmy kiedykolwiek byli razem (odpowiedziałam mu, że tak, pod warunkiem, że "popracowalibyśmy" nad wzajemna szczerością i zaufaniem)
Scena 5:
No i tak sobie probowalam żyć przez ostatnie 3 miesiące, dostrzegając w jakiej patologii tkwiłam, ale też mając nadzieję, że może jeszcze da się to trochę uratować, a w zasadzie....stworzyć całkiem od nowa. Spotykalismy się, rzadko bo rzadko, ale widać było, że jest inaczej niż wcześniej, że on się stara... DO NIEDAWNA.
Jakieś 2 tyg temu na "naszej klasie" (hahaha, cudowny wynalazek...) na profilu "tej drugiej" pojawilo sie ich wspolne zdjęciez komentarzem sugerującym, że są razem. Zapytałam go czy tak jest - odpowiedział oczywiście że nie, żebym tego tak nie odbierała... ale na spotkaniu u wspólnych znajomych jednak bylo widać, jakby byli razem.
Epilog.
Z jednej strony czuję pewną ulgę, że są razem, że ten niezdecydowany chłop w końcu się jakoś określił i mam z nim spokój.
Z drugiej jednak -przyznam się wam wprost- BOLI MNIE TO. Bardzo. To, że nawet nie potrafił mi powiedzieć wprost, że jest z tamtą. To, że jej marzenie się spełnia, a moje nie. Gdzieś tam pojawia się pytanie - dalczego wybrał ją, a nie mnie? czy gdybym w któryms momencie zachowała się inaczej, to czy bylibyśmy razem? Dlaczego kiedy byl ze mną, to nie przyznawał się do tego, a teraz pozwala, żeby inni go widzieli z tamtą?
Wiem, doszłam już do tego, że to ich sprawa, ja mam swoje życie i szkoda go na takie zamartwianie, ale... mam 23 lata, a czuję się, jakbym przegrała coś ważnego w swoim życiu. Jakby już nic się nie miało zdarzyć. Wiem, przejdzie. Ale trzeba czasu.
A może ktoś z was przeżył coś podobnego???
albo może ma dla mnie jakieś słowo wsparcia?
pozdrawiam
PS. Wiem, że to co z nim przeżywałam, ten cały "związek" to była jakaś patologia i że już nie chcę brać w tym udziału, chcę z tego wyjsc... dlatego proszę o wsparcie!!!