Kiedyś przeczytałam takie zdanie kobiety o jej mężu: „Łatwo jest kochać kogoś, kto jest dobry, ale prawdziwa miłość to kochać kogoś, kto jest trudny”.
Na początku to zdanie rodziło mój bunt. No bo jak to kochać złego człowieka?! To znaczy, że jak ktoś jest dla mnie niedobry, to ja mam mu z uśmiechem obiady gotować? Jak mnie leje, to ja mam go przepraszać? Itd. Mija czas, a ja to zdanie coraz bardziej rozumiem, coraz bardziej traktuję jako swoje. Ale na to złożyło się wiele przemyśleń, wiele „ćwiczeń” siebie samej i wiele dobrych kompromisów w związku (przez dobry kompromis uważam taki, kiedy dwoje ludzi potrafi powiedzieć szczerze o swoich oczekiwaniach i przy różnicy zdań dojść do takiego rozwiązania, które będzie jak najmniej raniące dla obu stron).
Oczywiście odrzucam wszelkie patologie w stylu przemocy, agresji itd. Tu nie ma mowy o kochaniu, w takiej sytuacji trzeba bronić się ucieczką.
Moje rozumienie tej złotej zasady dotyczy przeciętnych ludzi z większymi lub mniejszymi problemami, schematami itd. Opieram się na takich podstawach działania:
1. Ja też jestem trudnym partnerem, bo każdy z nas ma własne ego, które za wszelką cenę chce dojść do głosu. A jednak ja chcę być kochana taka jaka jestem i tak jak chcę. Skoro tego chcę, to powinnam nie tylko do tego dążyć, ale też to samo dawać.
2. To jedna z najtrudniejszych rzeczy: kochać drugą osobę taką, jaka ona jest, a nie taką, jak ja chcę, żeby była. I nawet jeśli w teorii to rozumiem i przyjmuje, to jakże łatwo złapać się w codziennym życiu na tym, że nie do końca akceptuję, że jednak chciałabym, żeby partner był taki, jak ja chcę, żeby robił tak jak ja uważam, że to jest słuszne. A kto powiedział, że to, co ja uważam, zawsze jest słuszne? Często jak spokojnie przemyślę sprawę, to widzę, że upieram się przy czymś tylko dlatego, że nie znam innego sposobu, że ja zrobiłabym coś inaczej. I wtedy zaczynam zamiast się złościć to doceniać metodę partnera, jego sposób, chociaż sama mogę robić po swojemu.
3. Jeśli to kochanie staje się trudne, coś się zdarzy i zaczynają się w mojej głowie tworzyć dziwne myśli, złe myśli o partnerze, albo w wyobraźni widzę, jak on robi coś przeciw mnie, to uznaję, że to nie on ma problem, tylko ja. To jest taki barometr tego, że jakaś moja potrzeba nie została zaspokojona, że ja coś znów próbuje upchnąć pod dywan albo już to zrobiłam i właśnie się o ten garb potykam. To może być spowodowane tym, że to problem partnera wyszedł na światło dzienne i on mnie nim zranił, ale to, że ja cierpię i nie szukam pozytywnego rozwiązania dla mnie i dla niego, to jest już mój problem. W tej sytuacji, mimo że to trudne, mówię mu o tym, co czuję w związku z tym, o zrobił. On czasem nawet nie ma pojęcia, że ja tak czuję. Już samo powiedzenie prawdy, wyznanie uczuć, emocji przynosi ulgę. Rozmowa, poznanie jego spojrzenia na daną sytuację, daje możliwość weryfikacji tego, co urodziło się w mojej głowie. Wspólne rozwiązanie takiej sytuacji na przyszłość pozwala mi spokojnie zasnąć w bezpiecznych ramionach.
4. Zrozumiałam, że kłótnia nie jest końcem świata. Z jej destrukcyjnego charakteru, który doprowadza do myślenia: to koniec, z kim ja jestem - można zrobić „drabinę do bliższego bycia razem”. Pod warunkiem, że na początku konfliktu odpowiem sobie na pytanie: Co ta kłótnia mówi o mnie, jaki mój problem ona ujawniła? (nie jaki problem ma partner, tylko ja – każdy myśli o sobie). Kiedyś nie rozumiałam, co oznacza wspieranie się we wspólnym rozwoju. Myślałam, że chodzi o popieranie w karierze, rozwijaniu hobby. O to też, ale chyba bardziej o to, żeby właśnie w takich konfliktowych sytuacjach, kiedy ujawniają się nasze schematy, wzajemnie sobie pomóc w dojściu do prawdy i zmianie siebie samego z pomocą partnera.
Może ktoś z Was też idzie właśnie drogą do dobrego związku i dopisze więcej sposobów, jak kochać kogoś, kto jest trudny, czyli jak kochać każdego z nas?