Od sierpnia zaczęłam terapię indywidualną i na ostatnim spotkaniu zaczęłam się łamać,straszne...przerażające.... łzy płynęły prawie mimo mojej woli tak bezwiednie i co dziwne człowiek w osobie psychoterapeuty na to patrzy i mi towarzyszy, jaki to absurd,najbliższym osobom - mojej rodzinie nie mówię tyle ile komuś kogo w sumie znam jakby to zliczyć z 10 godzin i funduję sobie jazdę bez trzymanki...a nic o niej nie wiem jako o człowieku lubi czy nie lubi nawet jakąś głupią pomidorówkę!
Jest trudniej niż myślałam, jestem bardziej pogubiona niż myślała...
Ciągle płaczę, tak bez powodu i widzę jak mechanizmy puszczają i jeszcze nie działają nowe, lecę ze spadochronem i cholernie się boję że się nie otworzy..
trudno mi się skupic na prozie życia.
Ostatnio jak od niej wyszłam to nie mogłam sie nadziwić, że tak z zewnątrz nic się nie zmieniło, ta sama twarz, nogi, brzuch a tyle się w środku dzieje, gdybym była przeźroczysta to byłoby widać wszystkie kolory...
Najchętniej zostawiłabym to za sobą ale wiem że to wróci,drzwi windy zatrzaśnięte i jade gdzieś..
Zawsze mi sie wydawało że znam siebie i wiem co chce a dziś widze, że nie wiem kim jestem i jakie są moje cele w życiu. Jestem obca dla samej siebie i nie czuję że ja to nadal ja.
Marze o trumnie, żeby odpocząć od siebie, pozbyc się pamięci jak ściąga się ubranie i powiesic ją w szafie po czym położyć sie spać bez tego wszystkiego.