---------- 11:17 30.09.2008 ----------
Kiedy człowiek pływa na jachcie żaglowym, to w obliczu silnego sztormu nie pomogą mu jego fizyczne umiejętności, które posiadł. Jacht się mocniej zachwieje i przewróci. Takie jest ryzyko pływania.
Podobnie jest w życiu. Żyjąc – doświadczając, czując, myśląc,… będąc – automatycznie decydujemy się na to, że w pewnym momencie możemy się zachwiać i upaść.
Upadałam. I najgorsze co mogę w tej sytuacji zrobić, to nie zgodzić się na upadek; nie zgodzić się pomimo tego, że on się już zdarzył… Niezgoda jest impulsem do walki, która jest bez sensu skoro już leżę na ziemi poraniona. W takim stanie walcząc i szamotając się, to tak jakby decydować się na powolne samobójstwo, a w najlepszym wypadku na szaleństwo umysłu, nie tylko własnego umysłu…
Zauważyłam, że tracę kontrolę nad sobą i swoim życiem z chwilą pojawienia się pierwszych myśli samobójczych. To moja granica. Po przekroczeniu jej przestaję cokolwiek rozumieć. Nie ogarniam tego co myślę, ani tego co czuję. Zaczynam widzieć świat przez pryzmat krzywego zwierciadła. Zaczynam być swoim własnym wrogiem, by ostatecznie uznać za wrogów tych, którzy są mi najbliżsi. To jest trudny moment. Ja jestem trudna… Potrafię dzwonić do przyjaciela oczekując jego uwagi, która ma być tu czynnikiem decydującym o tym, czy on chce mi pomóc, czy też nie. Potrafię dzwonić dużo i często. Potrafię być przykra…
Nie, to nie jest tak, że nie zauważam potrzeb innych. Nie jest też tak, że zauważam je, lecz nie mają one dla mnie znaczenia – bo znaczenie mają ogromne. To jest po prostu tak, że ja nie potrafię się zgodzić na to, co dzieje się ze mną. To mnie bardzo absorbuje. To powoduje, że rozpaczliwie potrzebuję, aby ktoś stale przy mnie był; ktoś komu ufam. Czuję się jak dziecko i zapominam, że już dawno (bardzo dawno) nim nie jestem…
Stała obecność. Stałe wsparcie. Mam świadomość tego, że bardzo trudno jest być osobą wspierająca; że to bardzo wyczerpujące. Rozumiem, że ktoś, kto towarzyszy mi przez dłuższy czas w moim bólu, może mieć tego dosyć; może być wściekły i zmęczony. I ma do tego pełne prawo.
Zgoda, akceptacja, przyjęcie czegoś… To nie jest łatwe dla mnie. To wymaga niezwykłej pokory, której wciąż się uczę – codziennie na nowo. To wymaga stanięcia się na moment Świadkiem własnego doświadczenia – nie oceniania go lecz obserwowania – tak po prostu…
To wymaga dużej dojrzałości.........................................
Ewka -
mel.
---------- 18:19 ----------
Chciałabym, żeby choć jedna osoba spośród z Was wszystkich zdecydowała się sięgnąć po książkę Kena Wilbera „Śmiertelni nieśmiertelni”. A może ktoś już ja zna?
Pół godziny temu odłożyłam tę książkę, po tym jak przez wcześniejsze 30 minut wpatrywałam się w ostatnią jej stronę. Nie mogłam przewrócić kartki, ani zamknąć książki. Chciałam jak najdłużej pozostać w stanie oszołomienia. Chciałam, aby łzy spokojnie wyschły na moich policzkach.
Czytam strasznie dużo, poświęcam temu większość mojego wolnego czasu. Uwielbiam to. Ale wierzcie mi, nigdy dotąd nie czytałam czegoś równie przejmującego i równie wzbogacającego. Rzadko się tez zdarza (niezwykle rzadko), abym odnosiła się do tego co czytam bez cienia krytycyzmu. Tym razem tak się dzieje.
Książka Kena Wilbera jest najtrudniejszą emocjonalnie lekturą, jaką kiedykolwiek czytałam. Ale zarazem jest to lektura najpiękniejsza, najniezwyklejsza i absolutnie nieskazitelna…
Jest to „prawdziwa opowieść o życiu, miłości, cierpieniu, umieraniu i wyzwoleniu” – taki napis widnieje na okładce. Dodam od siebie, że jest to opis zmagań z bardzo trudnym rodzajem raka przerzutowego; opis, w którego wplecione są myśli największych duchowych tradycji od chrześcijaństwa po buddyzm; rozważania nad istotą medytacji i jej związków z psychoterapią…
Ostatnie dwa rozdziały czytałam z najgłębszym poruszeniem pozwalając, by łzy spływały mi po policzkach. Nie wiem, czy były to łzy spowodowane żalem, że oto tak niezwykła osobowość jak Treya Wilber (główna bohaterka) umiera, czy też może były to łzy nad moim własnym życiem, którego z całą pewnością nie wykorzystuję w pełni. Ta mistyczna wręcz lektura wzbudziła we mnie chęć postanowienia, które pozwolę sobie ująć słowami Trei: „Ponieważ nie mogę już ignorować śmierci, więcej uwagi poświęcam życiu”...
Z poruszeniem -
mel.
---------- 13:04 01.10.2008 ----------
1 października... Inauguracja mnie nie interesuje... Ale dzień jutrzejszy powinien mnie już zainteresować. Nie bardzo mam jednak ochotę wracać do szarych murów uczelni; zabytkowej uczelni (żeby nie było...). Ba! Ja nie bardzo mam ochotę wychodzić z domu choćby z tak prozaicznego powodu jakim jest silny wiatr. Nienawidzę wiatru... Drażni mnie ten szum i męczy... Nie toleruję też zimna...
Październik podoba mi się tylko w impresjonistycznym malarstwie Moneta.
Przewracam więc kartkę w kalendarzu, gdzie każdy miesiąc to zdjęcie obrazu w/w artysty. Ot taki mój zalążek sztuki bo na prawdziwy obraz w solidnej oprawie wciąż mnie nie stać... Nie ważne...
mel.