Miło mi strasznie, że wciąż jeszcze macie ochotę tu pisać. Nie, nie dlatego, że łechta to moje ego czy coś tam... Potrzebuję Was (i ja to powiedziałam…)
Sanna, jesteś bardzo miła dla mnie. Lubię rosół. A tak całkiem poważnie, to chciałabym Ci powiedzieć, że czasem rzeczywiście odczuwam brak jakiegoś futrzaka w moim domu. Od maleńkości czujnym obserwatorem mojego życia był pies – jeden, potem następny, kiedy ten pierwszy odchodził czy cokolwiek innego się z nim zadziało… Kilka lat temu (chyba 4 lata temu… nie wiem, ten czas tak szybko płynie…) umarła moja sunia, która była dla mnie wspaniałym przyjacielem przez ponad 10 lat mojego życia. Bardzo to wtedy przeżyłam, choć ktoś mógłby pomyśleć: „przecież to tylko pies”… Ale bolało. Wtedy pomyślałam sobie, że już nie chcę mieć psa; że nie ma w moim życiu miejsca na kogoś „zamiast”. Byłam strasznie przywiązana do tamtej suni, ale nie wiem, czy ona była ze mną w pełni szczęśliwa. Nie zabierałam jej na długie spacery; nie spędzałam z nią aż tak dużo czasu… Ale nie dlatego, że mi się nie chciało lecz dlatego, że większą część dnia nie było mnie w domu (szkoła i długie dojazdy). Właściwie nikogo nie było w domu. Pies musiał zostawać sam… jak pies… Teraz jestem zmuszona spędzać poza domem jeszcze większą ilość czasu niż wcześniej (studia), także zwierzątko – gdybym je miała – nie byłoby przez to zadbane tak, jak powinno być. Dlatego nie mogę się na to zdecydować. Zdaję sobie sprawę z tego, że to nie może być tylko zaspokojenie moich osobistych potrzeb (mogłabym się przytulić), ale przede wszystkim trzeba zadbać o to, by pupil był szczęśliwy, a ja tego szczęścia nie umiałabym mu dać…
Porcupine, rzeczywiście jest tak, że jak wpadam w depresję to dom staje się moim azylem – miejscem, w którym dochodzę do normy. Czuję się tu spokojniej i bezpieczniej niż na zewnątrz, gdzie tłum… bliżej nieokreślona masa… przeraża mnie. Dom jest czymś dobrym… Ale ten sam dom jednocześnie mnie ogranicza; nie pozwala mi pełniej dojrzeć…
Widzę, że i Ty przeżywasz lęki przed wyjazdem. Przykro mi bo wiem jakie to trudne. I w moim przypadku okazało się zgubne – emocje, z którymi wyjechałam nie zmieniły się podczas tego wyjazdu, jedynie dały o sobie znać ze zdwojoną siłą… Napisz jak Ci tam było, kiedy już wrócisz…
Flinka, cokolwiek piszesz, to ma to dla mnie wartość. Potrzeby. Może i mam świadomość swoich potrzeb, ale… nie umiem ich wyrażać, nawet w takich najprostszych sprawach jak poproszenie mamę o kubek herbaty, kiedy jestem chora i leżę w łóżku… Nie! Nie zrobię tego, a zapytana o to, czy czegoś potrzebuję powiem, że nie potrzebuję niczego, choć to nieprawda… Jestem hiperindywidualistką – wszystko chcę zrobić na własną rękę… Typowa „Zosia – samosia”… Ujawnienie swoich potrzeb kojarzy mi się z lekiem i ze wstydem; jest to rodzaj jakiegoś dziwnego obnażenia – totalnej emocjonalnej nagości… Abym poprosiła kogoś o coś, abym powiedziała komuś, czego potrzebuję, to muszę takiemu człowiekowi strasznie ufać i być z nim blisko. I jest taki człowiek w moim życiu (jeden człowiek…), przed którym się tak całkowicie przełamałam. Mimo wszystko proszenie o pomoc powoduje, że odczuwam lęk przed zarówno uzależnieniem jak i przed… odrzuceniem… No ale co z tego, że ja to wiem? Nie potrafię tego zmienić. Musze z tym żyć. Próbuję z tym żyć…
A czy potrzebuje teraz zaopiekowania się sobą? Nie do końca… Ja potrzebuje, żeby to ktoś się mną zajął – położył mnie na swoich kolanach i głaskał po włosach… Boże, jakie to żenujące… Jak tak dalej będę pisać, to głupio mi będzie tu wrócić… To jest właśnie taki moment, kiedy ujawniam swoją słabość, której się wstydzę… Ta słabość wiąże się z ujawnianiem potrzeb bo kiedy jesteśmy słabi więcej potrzebujemy od innych – pomocy, wsparcia… Myślę, że za tym wszystkim kryje się głęboki lęk przed bliskością w ogóle… Zauważyłam, że najbezpieczniejsza relacja to dla mnie taka, kiedy to ja mogę się kimś opiekować. Ale do tego potrzeba siły. I dlatego lubię być silna oraz dlatego najbezpieczniej czuję się wśród dzieci…A czego się bałam na obozie? Wszystkiego… Dosłownie i w przenośni… Masz rację Flinka, mówiąc, że kiedy zaczynam źle się czuć, to strasznie się wycofuję. Tak, ja też to zauważyłam. Czasami to może być bardziej bolesne dla tych, którzy chcieliby mieć ze mną wtedy kontakt, a ja staje przed nimi taka… „zlodowacona” emocjonalnie… A jeśli chodzi o dzienniczek, to już się tak nie boję – napisze prawdę, po prostu. Może nawet zrobię to w formie pamiętnika opisując bardziej mój intrapsychiczny świat, bo przecież w tym zewnętrznym to właściwie nie brałam udziału… Mój opiekun obozu to człowiek bardzo w porządku. O antybiotyku nie mam już nic do powiedzenia – mój organizm chyba się przystosował, także… Poza tym ja nie lubię opowiadać o problemach ciała…
Jurdab, rozumiem, że nie mój ból Cię cieszy lecz fakt że żyję – to miłe. Ale chodzi właśnie o to, że ja nie żyję… Nie żyję tak, jakbym chciała… I nie umiem tego zmienić… Przykre to jest dla mnie – z dnia na dzień coraz bardziej…
Agik, nie, to nie jest tak, że wolę być silna niż szczęśliwa… Nie jest też tak, że czuję, iż mogę być szczęśliwa tylko wtedy, kiedy będę silna. Nie. Szczęście leży według mnie trochę gdzie indziej… Ale wracając do siły. Siła kojarzy mi się z poczuciem bezpieczeństwa bo kiedy jesteśmy silni, to potrafimy sami zadbać o siebie, być dla siebie oparciem… Nie musimy o to żebrać… Nie musimy się bać, ani wstydzić… Jeśli mogłabym osiągnąć to wszystko bez poczucia wewnętrznej siły, to jestem w stanie na to przystać… A czym jest ta siła? Jest autentycznością, na którą mnie nie stać… Paradoksalnie, to ja uważam, że najbardziej silna okazałabym się wtedy, gdybym okazywała swoją słabość… A czy dobrze się stało, że cierpi teraz moje ciało i moja dusza? Czy to może dać mi kopa do nowych zadań?... Nie wiem… Jak na razie to dało mi to takiego kopa, że nie wiem jak wstać… Zgadzam się z Tobą Agik, że jedna bitwa nie świadczy o przegranej wojnie. Zgadzam się też z tym, że nowe bitwy czekają… I to mnie przeraża bo któregoś razu mogę ni sprostać…
Dziękuję Wam za wszystko co do mnie napisaliście
mel.