miałam raportować, więc uprzejmie donoszę, że mój "rozwodnik" zapędził się we wczorajszej rozmowie (rozmowie dotyczacej "ustalmy jak to z nami jest", którą sam zaczyna średnio statystycznie raz w tygodniu) i powiedział "nasz związek":))) oczywiście wytknęłam mu to przejęzycznie i zwróciłam uwagę, że raczej do tej pory to była "relacja", "znajomość", "przyjaźń" lub "układ"...
Na co on stwierdził, że nie możemy ukrywać dłużej, że związku nie ma:)))
Poza tym powiedział, że jestem zdecydowanie pierwsza na liście kobiet z którymi chciałby żyć (jak już będzie gotów), ale to jego zdaniem potrwa długo, a może nigdy. Oczywiście ja nie deklaruję czekania! A wręcz przeciwnie.
Ponadto zapytałam go czego ode mnie oczekuje ustalając co tydzień "jak to z nami jest"? Zapytałam wprost: oczekujesz, że powiem "kocham cię"? I oczywiście poinformowałam go, że nie potrafię tego powiedzieć, a raczej powiedzieć mogę, ale nie jest to właściwe określenie moich uczuć. Śmiesznie to z nami jest:) W sumie on bardziej się stresuje sytuacją niż ja.
Poprosiłam na koniec, żebyś nie przeprowadzali takiej rozmowy raz w tygodniu, bo ja mam swoją wewnętrzną sinusoidę emocjocjonalną (nie związaną z naszym związkiem, chodzi o moje problemy emocjonalne z samą sobą i najbliższą rodziną), z którą sobie chciałabym poradzić i żeby dał mi czas aż uporządkuję sama siebie, a potem żebyśmy rozmawiali. Dodałam też, że to nie będzie na świętej nigdy, ale że wyznaczyłam sobie horyzont czasowy, gdy to będę chciała zrobić sobie bilans i zadecydować "co dalej z nami" i ja dalej chcę trwać w takim układzie.
On wkółko powtarza, że cotygodniowe rozmowy są wynikiem jego obaw przed moim zaangażowaniem się, czego by nie chciał... ale hymm... moim zdaniem są wynikiem jego obawy przed jego własnym zaangażowaniem się:P Moim zdaniem już skumał, że nigdy nie będzie miał mnie dość i jeśli ja się mocnao zaangażuję, to będzie musiał coś zrobić, żeby nie odeszła (a raczej takiej reakcji się spodziewa i ma rację! zacznę uciekać w pewnym momencie).