Witam.
Tak jak większość "nowych" ja też napiszę na wstępie że czytam Was od dawna jednak do tej pory nie miałam odwagi napisać
Dziś jestem w bardzo trudnej sytuacji i szukam wsparcia gdziekolwiek się da. Nie ukrywam, że poza wsparciem po prostu brak mi umiejętności spojrzenia na pewne sprawy z boku. Witam więc bardzo serdecznie i jeszcze tylko dodam że jestem pod wrażeniem tego, w jaki sposób potraficie się wspierać
W czwartek odszedł ode mnie mąż. Spakował swoje rzeczy (łącznie z drobiazgami) i po prostu sobie poszedł. Już od dłuższego czasu między nami coś "nie grało" ale mimo tego było to dla mnie sporym zaskoczeniem. jesteśmy razem od 4 lat, od 14 miesięcy jesteśmy małżeństwem, mamy 6 miesięczną córeczkę. W zasadzie poważne problemy pojawiły się po porodzie, choć już wcześniej dochodziło do sporych spięć. Dopadła mnie deprecha, dosłownie znienawidziłam swoje ciało, mąż twierdzi, że zmieniłam się nie do poznania. Zrobiłam się chorobliwie zazdrosna i obsesyjnie przejmowałam się swoim wyglądem. Odraza jaką czuję do siebie spowodowała,że pojawiły się problemy w sypialni, nie potrafiłam się rozebrać przed mężem, nie umiałam się cieszyć seksem. Wiedziałam że to ze mną jest problem, jednak nie umieliśmy o tym rozmawiać. Mój mąż wściekał się za każdym razem, gdy zaczynałam mówić o swoich kompleksach. Przestaliśmy ze sobą rozmawiać, bojąc się że znów dojdzie do kłótni. On zaczął robić wszystko byle nie musieć być w domu. Zaczął przesiadywać w barach, przychodził nietrzeźwy i robił awantury o byle co. Kiedy zarzucałam mu że zbyt dużo pije, było jeszcze gorzej. W końcu doszło do tego, że każde z nas obwiniało tego drugiego za swoje nieszczęście. Bo szczęśliwi już wtedy nie byliśmy...
On od zawsze był towarzyski, miał mnóstwo znajomych, niesamowite poczucie humoru.. zawsze widziałam też jego drobne wady, bo przecież któż ich nie ma. Jednak było między nami przwdziwe, szczere uczucie, potrafiliśmy ze sobą rozmawiać o wszystkim, czułam się kochana i bezpieczna. Po 2 latach związku nadszedł kryzys, mój mężczyzna zaczął mnie oszukiwać, potrafił kłamać patrząc mi w oczy, aż w końcu ze mną zerwał, tłumacząc że już nic do mnie nie czuje. To był dla mnie szok, bo jeszcze miesiąc wcześniej planował zaręczyny.. Chyba nie muszę pisać jak sie wtedy czułam, przez co przeszłam. Jednak po pewnym czasie zaczął pisać, mówić, że zrozumiał ,że to ja jestem tą jedyną i prosić o wybaczenie. Naprawdę bardzo się starał, a ja mu uwierzyłam i wybaczyłam. Teraz kiedy patrzę z perspektywy czasu wiem, że już wtedy coś bezpowrotnie straciliśmy, ale wtedy myślałam że jest lepiej niż kiedykolwiek. A potem sielanka, ślub, miesiąc później dowiedziałam się o ciąży. Boże jak on się cieszył. A potem znów rozczarowanie.. Ani razu nie pojechał ze mna do lekarza, nie był na ani jednym usg. Za to mnóstwo czasu spędzał z kumplami, bawiąc się w najlepsze. Myślałam że dziecko wszystko odmieni, sam mi to porzecież obiecywał tyle razy.. No a potem było już na przemian: raz kochający tatuś a raz totalny ignorant.
No i końcu w czwartek doszło do kłótni, zaczęło się od małego głuptwa, ale ponieważ mąż miał w sobie kilka piwek to doszło do prawdziwej awantury. Wkońcu powiedział,że już dłużej tego nie zniesie, że nie może znieść ciągłego niezadowolenia, ciągłych wyrzutów, pretensji, napadów zazdrości; że chce mieć wreszcie trochę spokoju. Dodał, że ostatnie miesiące był ze mną tylko ze względu na dziecko i że to ja zdecydowałam o tym rozstaniu a nie on.
No i zostałam w mieszkaniu, ja i moje małe słoneczko. nie potrafię dojść do siebie.. Część mnie chce krzyczeć "wróć do mnie!!" a część wie, że nie tędy droga. Chce z nim być, ale z takim "nim" jaki był kiedyś. Ja potrzebuję wsparcia, potrzebuję ciepła i przynajmniej próby zrozumienia. Może on mnie po prostu przestał kochać, a może rzeczywiście sama zabiłam tą miłość swoim zachowaniem. Kiedy prosiłam o wspolne popołudnie, kiedy prosiłam żeby znowu nie wychodził słyszałam, że woli wyjść niż słuchać moich ciągłych oskarżeń..
Ale ja przecież wiem, że to jest TO, że to on jest tym jedynym ,z którym chcę spędzić resztę swojego życia. Chodzę po domu jak naćpana, wszędzie go widzę, on wszędzie jest. Od wyprowadzki nie odezwał się ani słowem, wiem tylko od jego mamy, że on twierdzi, że to była moja decyzja o rozstaniu,a nie jego. Wiem też że w takiej sytuacji nie ma szans na dialog, nie dopóki on nie dostrzeże swoich win. A może rzeczywiście nie ma jego win, może ja porzesadzam? Chcę żeby wrócił ale pod warunkiem że przestanie tyle pić i zacznie aktywnie uczestniczyć w naszym rodzinnym życiu. Tyle tylko, że on musi tego chcieć, a jak narazie nie chce, bo uważa że on nie ma problemu i wszystko było by dobrze gdybym ja tak nie "świrowała". Gdzieś w głębi czuję, że to już koniec, że za daleko zabrnęliśmy by móc wrócić. Przemyślałam wiele i jestem gotowa zacząć walczyć ze swoimi problemami, zastanawiam się nad psychologiem choć nie potrafię sie jeszcze na to zdobyć. Gdyby on też chciał choć troche popracować nad sobą to kto wie.. ale podstawa jest taka że musi chcieć.
Jakoś żyję, muszę, mam maleńkie dziecko, ale nie potrafię powstrzymać potoku łez. Raz sięgam po telefon i już chcę błagać, przepraszać a znów za chwilę wściekam się na niego i mam ochotę wydrapać oczy. A jeżeli to jest naprawdę TO, to, czego bałam sie tak bardzo, a jeżeli to jest najprawdziwszy koniec?? A co z naszymi marzeniami (a może moimi marzeniami?), przecież miało być tak pięknie, MIAŁO BYĆ!! Jak poradzić sobie z utratą nie tylko tego, co było ale także tego co jeszcze miało być? Jak z wizji szczęśliwej rodziny zrobić wizję samotnej ale szczęśliwej matki? Jak to wszystko ma stać się teraz tylko złudną nadzieją? Jak powiedzieć: "no trudno, nie wyszlo" i iśćź dalej?? Na dzień dzisiejszy, na tą chwilę nie mam pojęcia jak Jeszcze nigdy tak nie bolało...
Eh trochę ten mój wpis jakiś taki dziki, ale spieszę się a nie chcę niczego pominąć. Powiedzcie jak sądzicie, czy rzeczywiście gdybym się w porę zmieniła, to dziś było by inaczej? Czy jest możliwe, że on po prostu tego nie wytrzymał, że przekroczyłam granice? A może miałam prawo oczekiwać pełnego poświęcenia kiedy przestałam sobie sama ze sobą radzić? A może zbyt zaabsorbowałam się sobą, by dostrzec, że nie tylko moje życie stanęło na głowie, ale jego również? A może to a może tamto... No i tak w kółko, już nie wyrabiam. Totalnie nie wiem co myśleć...
A może jeszcze nie wszystko stracone?