Siedząc w pustym biurze jedna myśl, w zasadzie gonitwa myśli nie pozwala mi się skupić na niczym innym… Na ile trzeba być samowystarczalnym emocjonalnie i społecznie żeby nie musieć prosić partnera żeby zrozumiał mnie, pomógł ogarnąć się w życiowym dołku. Czy może jest odwrotnie… czy może wręcz trzeba otwarcie zwrócić się i powiedzieć:
- pomóż mi, potrzebuję ciebie żeby poradzić sobie z tym co mam
I to wszystko bez ryzyka, że kiedy pokaże swoje słabości wystawię się na brutalny atak ze strony (zdawałoby się) najbliższej osoby.
Dochodzi do tego rola, która mężczyźnie została przypisana wręcz zaprogramowana w toku rozwoju naszej kultury. Musi byś silny na tyle żeby brać odpowiedzialność za kobietę i jej potomstwo, nie ma tu miejsca na słabość. Wiele kobiet odbiera właśnie takie wychowanie w domu.. w tym jedna z nich. Ale do celu
Nie pisałbym tego posta gdybym nie stał na skrzyżowaniu gdzie krzyżują się drogi mojego przyszłego życia. Wiem, że tylko ja odpowiadam za własne wybory, którą pójdę zależy tylko ode mnie…
Problem polega, że jestem trochę zaślepiony, więc moja ocena faktów może być nie obiektywna stąd prośba o Waszą opinię, Wasze sugestie.
To był marzec 2007, byliśmy wtedy już prawie 5 lat a od 4 razem mieszkaliśmy. Ona skończyła studia, dostała świetną pracę, ja już pracowałem lecz zarabiałem mniej niż ona… i zaczęły się coraz częstsze ucinki na ten temat. U niej częste wyjazdy, szkolenia, międzynarodowa korporacja itp. Itd. sms z szefem w stylu to może spotkamy się w hotelu i porozmawiamy o twojej karierze, na które reagowałem dość nerwowo… no ale chyba trudno się dziwić. Mam dość prosty kręgosłup moralny więc oczekiwałem od niej stanowczej reakcji na tego typu zagrania… jednak reakcji było brak. A zaczęły się noce maile, sms’y wieczorową porą, 2 godzinne rozmowy, tel zawsze na milczy, sygnały obok których, nikt nie przeszedłby obojętnie. Jednak prawo do obrony zostało mi odebrane, bo przecież jak szef piszę „usycham z tęsknoty do ciebie” to tylko taki żart. Choć uważam, że pewniej relacji szef – pracownik nigdy przekroczyć nie można.
Po pół roku dostała możliwość przeniesienia się do Wawy (jej rodzinne miasto), z której oczywiście skorzystała. I nie było by w tym nic złego gdyby nie to ze o tym zostałem po prostu poinformowany. Zero dialogu, ustaleń – wyjeżdżam.
No i pojechała, na mnie rozłąka dobrze nie wpłynęła, coraz częstsze awantury powodowane brakiem zaufania po tym co się stało wcześniej, zawsze bagatelizowane w ten sam sposób „jesteś poje……ny” o co się czepiasz.
Jednak człowiek brnie uparcie w bagienko więc powiedziałem sobie ok, znajdziesz pracę w wawie i się przeprowadzisz do niej. Trochę to zajęło znalazłem naprawdę dobrą pracę za bardzo dobre pieniądze. A było to tak:
- poniedziałek – tel z wawy, że mam pracę <WOW>
- wtorek – wigilia w starej pracy nagroda i możliwość awansu
- środa – składam wypowiedzenie
- czwartek – straszny dym w starej pracy (zamknięte drzwi żeby tam wrócić)
- piątek – dość umiarkowana radość w jej głosie
- sobota – Przez telefon słyszę - wiesz poszukaj sobie innej dziewczyny…
- poniedziałek – najlepsza wigilia w moim życiu
Czyli reasumując przez prawie 6 mc szukałem dobrej pracy w wawie, zrezygnowałem z kariery w moim mieści rodzinnym, po czym usłyszałem że mogę sobie znaleźć inna kobietę. Wszelkie próby dialogu spełzły na niczym, bo przecież według niej nic się nie stało… Przecież to dla mnie taaaaka szansa rozwoju, ona nic nie ma sobie do zarzucenia. Jechać już musiałem bo z powrotem wrócić już nie mogłem. Wylądowałem pod koniec stycznia w wawie nie znając tu nikogo bo akurat tak się stało że rodziny ani przyjaciół tu nie posiada. W międzyczasie coś tam udało się z nią naprawić… Jednak mija 7 mc dalej wynajmuję sam mieszkanie, dalej na spacery chodzę sam, a wieczorem nie zostanę u ciebie bo się z tobą nie wysypiam i zmęczona jestem…
Czu komus takiemu można jeszcze wogóle zaufać...?