Może to odrażające myślenie ale ostatnio coraz częściej się nad tym zastanawiam. Dzisiejszej nocy doszłam do wniosku, że chyba nigdy nie będę szczęśliwa. Nie użalam się nad sobą, nie o to mi chodzi. Chodzi o to, że wczoraj był, przynajmniej w mojej ocenie, fajny i udany dzień. Położyliśmy się spać bardzo wcześnie, bo on wstaje rano do pracy. Miło się zasypiało. Nie kłuciliśmy się wcale. Usnęliśmy. Zadzwonił do mnie jeden telefon - Mama. Znów udało nam się zasnąć. Drugi telefon - brat. On wybuchł do mnie pretensjami, że przez moje telefony nie może się wyspać. Wyzwał mnie jak tylko mógł. Powiedział, że oni wszyscy mają mnie gdzieś a ja im pomagam jak czegoś chcą i mam go w d.... Chciało mi się strasznie płakać. Nie potrafiłam tego pohamować. On miał pretensje, że nie może się wyspać a ja chciałam tylko, żeby mnie przytulił i wszystko byłoby dobrze.
Ja nie wiedziałam, że ktokolwiek będzie dzwonił. Przecież wyłączyłabym dzwonki.
Właśnie przyjechałam do domu i czuję się po prostu okropnie. Nawet jak śpię jestem czemuś winna, nawet dla niego... A to była taka idealna miłość, za którą tak bardzo tęsknię... Byłam pewna, że gdy będę potrzebować jego wsparcia to on mi je da i na odwrót. Dlaczego tego już nie ma? Mam czasem wrażenie, że powoli zbliża się początek naszego końca, czego nie chcę. Z drugiej strony nie raz już zrywaliśmy ze sobą i jedno drugie zatrzymywało. O co więc tu chodzi?
Dlaczego czuję się jakbym istniała tylko po to, żeby bez przerwy przez coś cierpieć. Nawet przez coś na co nie mam wpływu. Ja przecież też spałam. Dlaczego nie możemy po prostu być razem?