Depresja z wybitym zębem – pierwszy krok.
Depresja – przekleństwo chorego umysłu w aurze społecznego niezrozumienia,
a wręcz strachu otoczenia. Choroba beznadziejności, samotności
i wszechogarniającego lęku – braku jutra z narastającą fascynacją śmiercią, jako jedynym rozwiązaniem. Choroba braku działania lub równie ruinującej nadaktywności. Bardzo trudno to zrozumieć, jeżeli nie wzięło się tego na własnej skórze. Brak świadomości społecznej problemu owocuje tym, że chory jak ognia wystrzega się ujawnienia faktu leczenia, bo sama pieczątka psychiatry na zwolnieniu lekarskim może się skończyć bezrobociem, a już prawie na pewno odsunięciem od grupy współpracowników. A przecież chory na depresję nie jest obłąkanym szaleńcem, który nieoczekiwanie rzuci się na kogoś z nożem – w jego oczach jest, co najwyżej, ogromny smutek i lęk.
Problem „depresja, a jej społeczny odbiór” to temat na osobne rozważania. W tym tekście chcę zająć się problemem leczenia i wychodzenia z depresji. Piszę to
z pozycji pacjenta, który po wieloletnim łykaniu tabletek i stałych nawrotach „czarnej dziury” w pewnym momencie utracił już wiarę w możność wyleczenia... Chcecie, posłuchajcie, a jeżeli choć jedno zdanie pomoże Wam choćby na minutę unieść głowę – tekst spełni swoje zadanie i wzmocni autora w poczuciu solidarności i chęci wzajemnej pomocy.
Uczestnictwo w grupie terapeutycznej Kliniki Uniwersyteckiej UJ stało się faktem bynajmniej nie z mojej własnej inicjatywy. Po wieloletnim doświadczeniu wizyt
u psychiatry, włącznie z długim pobytem na szpitalnym oddziale dziennym, optymizm mój, co do możliwości poprawy stanu ducha, oscylował jedynie wokół pojęcia cudu. Przyszedłem wyłącznie dla próby uspokojenia jedynych bliskich mi osób (słownie dwu, na ileś tam miliardów ludzi...). Ba, przyszedłem – dowlokłem się pod wskazany adres, z góry nastawiony na rolę co najwyżej obserwatora. Chciałem tylko zająć ostatnie miejsce w ostatnim rzędzie i przeczekać, dokładnie tak jak od miesięcy przeczekiwałem życie - w totalnym bezruchu.
Nie – nie będzie plastikowego „i wtedy doznał olśnienia, choroba ustąpiła i żył długo
i szczęśliwie” – to nie hollywood. Pierwsze dni były kompletnie do bani, a nawet miałem poczucie, że czuję się wręcz gorzej. Jak przez mgłę zarejestrowałem obecność w grupie – gesty prostej życzliwości, zauważenia mnie, bardzo dyskretna pomoc w aklimatyzacji i rozbijające tarczę ucieczki słowa terapeuty „nie pozwolimy panu stać z boku”. Nie dało się inaczej – zacząłem patrzeć i słuchać, kojarzyć twarze z problemami, znajdować wspólne wątki. W grupie współpacjentów przestałem widzieć sąsiadów z tramwaju – w każdej z osób zacząłem widzieć cząstkę siebie samego. To naprawdę przedziwne uczucie, oni stali się mną, a ja nimi. Stałem się częścią większego i mocniejszego ode mnie organizmu. W poczuciu wspólnoty choroby nie było miejsca na wartościowanie, atmosferę rywalizacji, towarzyskie ukrywanie problemów, czy płaskie głaskanie się nawzajem – rozpoczęła się praca.
Po raz pierwszy w swojej chorobie odczułem, że nie jestem traktowany instrumentalnie. Sposób przeprowadzania zajęć, panująca atmosfera, oczy terapeutów wpatrzone z uwagą pozwoliły mi poczuć, że jestem czymś więcej niż numerem PESEL w statystykach NFZ. Słowa uczestników grupy, wypowiadane niejednokrotnie z ogromną emocją, gdzie łzy nie są elementem dziwnym. Historie ludzkich tragedii, wyduszane szeptem zdania o mocy wodospadu – oranie umysłu słowem, bardzo bolesne, ale jednocześnie umysł ten budzące. Nie da się stać
z boku. W mądrze prowadzonej terapii grupowej nie ma miejsca na samotne wyspy – nie można skorzystać z siły grupy nie dając nic w zamian. Trzeba się otworzyć, co jest oczywiście ogromnie trudne, ale jest to jedyny paszport do zdrowia. Uczestnictwo w grupie daje solidne poczucie bezpieczeństwa zarówno w czasie zajęć, jak i w rozmowach kuluarowych, czy wreszcie w całkiem nieformalnych spotkaniach „po pracy” na oddziale.
Wreszcie pojawiło się miejsce, gdzie chciałem być, gdzie, tak dominujące uczucie depresyjnej samotności rozkładało się niejako na całą grupę – było odrobinę lżej. Dzień podzielił się na dwie części – pobyt na terapii i konieczność powrotu do domu, gdzie czekała rzecz jasna, depresja. Szczerzyła zęby z każdego kąta mieszkania, wciskała się przez okna i pełna tryumfu dopadała mnie w nocy bezsennością, śmiejąc się ironicznie z przysięgi małżeńskiej – „i nie opuszczę cię aż do śmierci”. Nie, nie chciałem wracać do domu, opóźniałem ten powrót do granic możliwości, ale włócząc się bezmyślnie po mieście zdałem sobie przynajmniej świadomość z faktu, że przecież jeszcze niedawno nie było nigdzie ucieczki przed beznadziejnością,
a teraz, przynajmniej w czasie psychoterapii, depresja nie może już robić z moim umysłem co tylko zapragnie. Po raz pierwszy od lat nie chciałem poddać się jak cielę i byłem gotowy wejść w ring i spróbować trafić w ten znienawidzony pysk. Wiedziałem, że przeciwnik jest z innej kategorii wagowej i co najwyżej będzie się śmiał z moich ciosów – moją siłą stali się kibice, uczestnicy grupy terapeutycznej, którzy żywiołowo reagowali na każdy celny cios: uśmiechnąłeś się, dobrze, że się otworzyłeś, chodźmy na kawę, chętnie posłucham, co masz do powiedzenia... Walka zaczynała mieć sens – pierwsze, zazwyczaj nokautujące ciosy przeciwnika, trafiły
w próżnię – zdążyłem się uchylić! Zacząłem wracać do domu rozgrzany walką, chciałem się bić poza ringiem. Pomaleńku granica między DOBRYM pobytem
w grupie i ZŁYM domem zaczęła się zacierać. Przeciwnik nadal istniał i nadal chwilami nokautował, ale siłą kibiców i uwagami trenerów-lekarzy byłem się w stanie podnieść.
Tu należy przerwać – walka nadal trwa... Nie jestem jeszcze wyleczony, to dopiero 1/3 terapii i nie jestem wcale pewny ostatecznego zwycięstwa. Wiem tylko, że ogromna jest siła terapeutyczna grupy i wiem, że nawet po zakończeniu leczenia
z siły tej będę mógł korzystać, bo nasze, przypadkowe przecież, spotkanie przepoczwarza się w motyla przyjaźni. Jest nam ze sobą dobrze i kontakty trwają także po odejściu z oddziału kliniki.
Zupełnie na koniec jedna tylko refleksja. Nie da się wyjść z depresji będąc jedynie bezwolnym biorcą terapii – tabletka szczęścia nie istnieje. Konieczne jest otwarcie na innych ludzi. Siła rozumiejącej problem, życzliwej grupy jest ogromna, ale trzeba chcieć ją wziąć. Czy to dużo, czy mało – osądź sam, drogi czytelniku.