Piszę tu, bo trochę mi smutno. W niedzielę wróciłam z kolonii letniej, gdzie byłam przez dwa tygodnie jako wychowawca. Nie było mi tam łatwo z wielu zewnętrznych powodów, ale czułam się silna i radziłam sobie całkiem nieźle (miałam też za sobą już tego typu doświadczenie). Przede wszystkim jednak czułam się tam potrzebna i wiem, że byłam potrzebna (a to naprawdę ważne dla mnie). Teraz jestem w domu, do którego zresztą bardzo chciałam już wrócić, lecz tu nie czuję się ani swobodnie, ani bezpiecznie bo mam remont, z którym walczą dwaj pracownicy (rodzice wyjechali) i będę zmuszona przez najbliższy tydzień znosić ich obecność przez 10 godzin dziennie (no chyba że ucieknę, tylko nie za bardzo mam dokąd), co nie jest łatwe bo nie wiem o czym z nimi mówić. No co najwyżej stać mnie na zadanie pytania: "Może napije się pan kawy?". Ale ile razy można pytać o to i ile tych kaw można realnie wypić?...
Trudno mi sie przestawić do tych nowych warunków życia. Po pierwsze mam na myśli to, że przez dwa tygodnie byłam w otoczeniu ponad 150 osób, a teraz jestem prawie sama. Po drugie meczy mnie ten syf w mieszkaniu (jak to podczas remontu). Mam gdzie spać i mam gdzie sie wykąpać, ale już nie mam gdzie zjeść bo z kuchni nic nie zostało (zupełnie jakby ktoś pierdolnął jakąś bombę...)
Pewnie sobie jakoś zorganizuję czas, choć nie za bardzo mam ochotę na przyjemności ponieważ nie mam z kim ich dzielić. To nie jest nic specjalnie nowego dla mnie, w wakacje zwykle zostaję sama... Po prostu mi przykro...
mel.