Witajcie Kochani. Jestem tu nowa. To forum poleciła mi przyjaciółka. Nie wiem, dlaczego zdecydowałam się napisać. Może dlatego, że wiem, że najlepszym sposobem na oczyszczenie jest wylewanie z siebie emocji. A i wierzę, że może jakoś z waszą pomocą łatwiej przejdę to, co teraz przeżywam.
Mam 23 lata. Mój były również. Jutro minęły by nam 2 lata. A znamy się od 5. Niestety od piątku nie jesteśmy razem. W piątek zawalił się mój świat. Od 9 miesięcy mieszkaliśmy razem w mieszkaniu studenckim (studiujemy oboje w Krakowie). Ja postanowiłam wrócić na wakacje do domu (80 km od Krakowa, jesteśmy także z tego samego miasta), on musiał zostać na wakacje w Krakowie (pracuje jako programista). Ma te 3 miesiące na wyprowadzkę, przynajmniej z tym nie ma problemu, ja zostaję w tym mieszkaniu, bo jestem nowa w Krakowie (dopiero od października na studiach w tym mieście, podczas gdy P. skończył już 4 rok studiów). Będę dalej mieszkać w tym pokoju, w którym przez 9 miesięcy tworzyliśmy swój własny świat. Ale nie zmienię mieszkania, nie dałabym rady znaleźć niczego sensowniejszego. On teraz tam jest. Serce mi pęka.. na myśl, że on cały czas jest w NASZYM POKOJU, wypełnia te ściany swoją obecnością.. Może w październiku będzie mi już łatwiej..
Nasz związek.. P. spodobał mi się od pierwszego wejrzenia.. Gdy go poznałam, mieliśmy po 18 lat. Wtedy zaczynałam mój związek z kolegą z klasy z LO i właśnie przez kolegę z klasy z LO poznałam P. Mój związek z kolegą z LO trwał dwa lata, rozwalił się zaraz po maturze, gdy on rzucił mnie z dnia na dzień dla mojej najlepszej koleżanki. Pierwszy powazny związek.. i takie rozstanie.. Pamiętam, płakałam równo dwa tygodnie codziennie, ale zrobił mi tak perfidne świństwo, skończył ze mną w tak straszny sposób, że szybko odbiłam się od dna, po prostu go znienawidziłam. Trauma trwała jakieś pół roku (np. sny o nim), ale radziłam sobie, choć na siłę szukałam jakiegoś nowego związku. Ale było mi łatwiej, wyjechałam na studia do Poznania, nowe znajomości, nowe życie. Myślałam o P., ale wiedziałam, że nic z nas nie będzie, on w Krakowie, ja w Poznaniu. Ale myśli o nim nie dawały mi spokoju. Weszłam w pierwszy lepszy związek i choć był on prawdziwą porażką od początku do końca, to pomógł mi się ostatecznie otrząsnąć po traumatycznym rozstaniu z "kolegą z LO". Trwał tylko parę miesięcy. W maju spotkałam się z P. w naszym rodzinnym mieście, zaiskrzyło.. Rozstaliśmy się z tym chłopakiem z Poznania, walczyłam o P. który bardzo bał się tego związku, bo twierdził, że on się do związków nie nadaje, bał się mnie skrzywdzić. Uległ. Od 1 lipca byliśmy razem. A właściwie od nocy z 30 czerwca na 1 lipca 2006. Dzisiejsza noc byłaby drugą rocznicą. Serce mi się rozdziera z bólu.. Pierwsze miesiące były najszczęśliwsze w moim życiu. P. to straszny romantyk i idealista. Z nikim się tak nie czułam. Dał mi siłę, bym rzuciła beznadziejne studia w Poznaniu i rozpoczeła wszystko od nowa, na studiach w Krakowie. Przez rok pracowałam u nas na Sląsku, spotykaliśmy się w weekendy, albo u nas w mieście, albo w Krakowie. Pracowałam na ten pierwszy rok studiów, bo rodzice - jak można się domyślać - nie byli najbardziej uszczęśliwieni tą decyzją. Pomimo początkowych trudności ze znalezieniem pracy ostatecznie udało się nawet awansować, poznałam w pracy przyjaciółkę, na studia się dostałam, zamieszkaliśmy razem w Krakowie po prawie roku życia na odległość, a teraz jestem na nich jedną z najlepszych i niesamowicie cieszę się z tej decyzji. Tylko nasz związek, dzięki któremu nastąpiło to wszystko, co dobre, nie wyszedł. Chce mi się wyć.
Jaki jest problem z tym romantykiem i idealistą? Jest najbardziej zamkniętą w sobie osobą, jaką kiedykolwiek znałam. Nie powiem, że nie pociągało mnie w nim właśnie to, odkąd go poznałam, bo bym skłamała.. Ale sami wiecie, do czego prowadzi brak komunikacji w związku. Jaki był nasz związek? On mnie nigdy nie skrzywdził. Nie kłóciliśmy się. Seks był dla niego niezwykle ważny (byłam jego pierwszą), miał bardzo duży temperament, a ja.. ja zaczęłam mieć potężne problemy z seksem jeszcze przed wspólnym zamieszkaniem w Krakowie, właściwie odkąd zaczęłam pracować. Nie wiem, czy ma to związek jakiś, w każdym razie przestałam cieszyć się seksem. Wiem, że P. to bardzo krzywdziło i frustrowało. Ale nie umiałam tego zmienić, bo tego zupełnie nie rozumiałam. Uwielbiałam się do niego przytulać w nocy, czuć jego zapach, bliskość, nie miałam z tym problemu, wręcz silnie tego potrzebowałam. Ale seks nie sprawiał mi przyjemności. Z poprzednimi (dwoma) nie miałam tego problemu. I wydaje mi się, że od seksu się zaczęło. Pierwszy powazny kryzys był w lutym. Pojechałam na ferie na kilka dni do domu, dostałam smsa "obawiam się, że przestaję Cię kochać" - myślałam, że umrę ze strachu, nie wyobrażałam sobie go stracić. Przez kilka dni robiłam wszystko, by dać mu czas, nie odzywać się do niego.. Sam się odezwał, uznaliśmy że musimy ratować nasz związek, wszystko wróciło do normy. Prócz seksu. A potem.. Potem - chodził sam na imprezy (nie czesto, powiedzmy raz na miesiąc?) z ludźmi ze swojego roku, bo ja z nim nie chciałam chodzić (nie odpowiadało mi towarzystwo), prawie całe juwenalia bawił się beze mnie, choć został na weekend, nie pojechał na grilla do znajomych, został ze mną, co ja naprawdę doceniłam. Ale nasz związek zaczął się ograniczać do bycia ze soba w domu, czasem robienia wspólnie posiłków, on był zmęczony (studia, praca), ja również (I rok studiów na filologii orientalnej), mamy mało wspólnych zainteresowań (nie chciał ze mną chodzić do kina, na basen - nie umie pływać, nie umieliśmy nawet dojść do tego, gdzie jechać na wakacje.. teraz już wiadomo, dlaczego..) - więc rzadko wychodziliśmy razem.. zrobiło się tak.. smętnie. ale ja wierzyłam, że to przejściowe. może nie czułam się wyjątkowo szczęśliwa, ale na pewno daleko też mi było do nieszczęśliwej. zresztą kto zawsze jest szczęśliwy.. mi wystarczało, że mam jego.. bo on jest niezwykle czuły, spokojny (przeciwieństwo mojego ojca - nie cierpię choleryków), bardzo inteligentny (tym mi też zawsze bardzo imponował), czułam, że mnie rozumie, może nie zawsze, ale czesto, co w przypadku faceta nie jest takie znów powszednie.
Koniec maja. Kryzys. On nigdy nie umiał mówić o problemach. Gdy coś mu się nie podobało, gdy coś nie pasowało.. zamykał się w sobie.. typowy "foch". Bardzo bardzo mnie to raniło. Chciałam wiedzieć, co jest nie tak, chciałam byśmy wspólnie walczyli o zmiany. Wyciągnęłam go do kina (o dziwo), film mu się spodobał, ale wracaliśmy z kina, i nagle poczułam, że on znów się spina, że znów nagle coś jest nie tak. Wyciąganie z niego tego, co się dzieje, wywoływało zawsze skutek odwrotny do zamierzonego. Gdy wróciliśmy do domu, ja nadal próbowałam wyciągnąć z niego, co się dzieje, wtedy jeden z nielicznych razów w naszym związku (właściwie innych nie pamiętam) wkurzył się i powiedział, ze ja go denerwuję. Był naprawdę zdenerwowany. W afekcie zapytałam "chcesz się wyprowadzić?" Powiedział, że "tak". Spytałam "kiedy". On, że "wkrótce". Ochłonęłam i chwilkę później zapytałam, czy nie można tego naprawić. Nie pamiętam, co było dalej, ale wiem, ze poprosiłam go, żeby było dobrze, przynajmniej do czasu "po sesji". Poczułam się zagrożona i nawet w seksie było naprawdę dobrze z raz czy dwa razy, a potem wpadłam w wir sesji i nic wiecej się dla mnie nie liczyło. Ale wydawało mi się, że jest lepiej. Choć znów tak.. smętnie. Wciąż nie umiałam z niego wyciągnąć informacji, co z naszymi wakacjami. Generalnie P. jest osobą, która jest zupełnie niezdecydowana, zupełnie niedecyzyjna i nie dająca oparcia kobiecie. Ma trudności z podejmowaniem najprostszych decyzji, choć jak widać.. decyzję o naszym rozstaniu podjął. Przesunęłam sobie dwa egzaminy na wrzesień, więc sesja się skończyła. Czułam że jest źle.. przeczuwałam że nagle jest bardzo nie tak.. Mieliśmy zrobić sobie wieczór z szampanem, trochę wypiliśmy, mi zachciało się kebaba, poszliśmy na miasto, od razu znów nieśmiertelny foch.. bardzo przykro mi się zrobiło, znów nie wiedziałam, o co chodzi. Mieliśmy spędzić gorący wieczór, ale szampan + rozżalenie z powodu tego, że on znów tak się zachowywał, spowodowało, ze gdy tylko wróciliśmy do mieszkania, zwinęłam się w kłębek i zasnęłam. W nocy mnie nie przytulał.. Rano wziął mnie na szybko, pierwszy raz bez dotyku, mechanicznie.. Wiedziałam.. Przeczuwałam.. Gdy skończył, zaczęłam płakać.. Wtedy on przytulił mnie.. naprawdę czule.. zaczął całować po policzkach.. i poczułam, że on wtedy też płacze. Wiedziałam, że to koniec. On nie płakał od wczesnego dzieciństwa.. Spytałam "co teraz będzie". Odpowiedział, że "nic nie będzie". Płakaliśmy razem i była to chyba najgorsza chwila w moim życiu. Teraz też płaczę. Nie chciałam przedłużać tej agonii, spytałam czy się wyprowadzi w ciągu tych 3 miesięcy, powiedział że tak, więc powiedziałam "idź do pracy". Poszedł do łazienki, gdy wyszedł, ja poszłam myć włosy, on wtedy szybko wymknął się do pracy. Ja spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy i poszłam na pociąg.. W jakimś prawie amoku, bo choć płakałam, byłam o dziwo dość spokojna.
To było w piątek. Dziś jest poniedziałek. Przez ten czas zjadłam już całe opakowanie Persenu Forte. Popołudniami i wieczorami jest lepiej. Ranki są tragiczne. Budzę się i płaczę, wyję, zamęczam przyjaciół smsami, telefonami i nie radzę sobie z tym, że naszego świata już nie ma. Ze przez 9 miesięcy mieszkaliśmy razem i naprawdę było mi dobrze w tej naszej codzienności, a teraz to znikło. Nie ma. 3 słowa "nic nie będzie" i koniec naszego uczucia.
Wczoraj odezwałam się do niego na GG, chciałam kilku słów wyjaśnienia. Bez nich chwytałabym się wciąż nadziei. Powiedział, że stało się to, czego bał się przed wejściem w związek ze mną, że jest na to zbyt niedojrzały, że nie dorósł do tak powaznego związku, że za wczesnie zamieszkaliśmy razem (po 15 miesiącach - a pamiętam ile razy wypytywałam go wtedy, czy jest pewien...), ze do siebie nie pasujemy i że żałuje, że tego nie uratowaliśmy. Gdy zapytałam, co do mnie czuje, czy już mnie nie kocha po długim wahaniu odpowiedział, że nie wie, ale że to już chyba nie miłość. Ze musiałby dorosnąć. Myślę że dużo może wynikać z jego sytuacji rodzinnej, ale o tym już teraz nie będę pisać. Powiem tylko, że czuję się straszliwie zraniona, a jednocześnie nie potrafię go winić.. Wiem, że to nie jego wina.
Wiem, że raczej nie ma dla nas przyszłości, ale o ile po rozstaniu sprzed 3 lat po jakimś czasie poczułam ulgę.. Och, jaki tamten związek był z mojej strony straszliwie dziecinny i niedojrzały.. Tak teraz czuję tylko niewyobrażalną pustkę. Pustkę nie do zapełnienia. Mam dwie bliskie koleżanki, jedna własciwie nawet przyjaciółka, mam kumpla, którego także poznałam przez "kolegę z LO" który jest ze mną i wspiera od 5 lat, byl przy rozstaniu z "Kolegą z LO", był przy początkach z P., teraz jest przy rozstaniu z P. Dobrze zna P. - o ile jakikolwiek jego kolega może znać go dobrze.. Bo to ja byłam osobą, przed którą otwarł się najbardziej w swoim życiu.. Ze znajomymi wiadomo powierzchowne relacje, w rodzinie ma w ogóle mega problemy z komunikacją. Ale wybrał bycie samemu. I ja nie potrafię tego zrozumieć. Ze nie chcial walczyć. Ze gdy opadł największy romantyzm i zaczęła się codzienność, on przestał doceniać, że ja zrobiłabym dla niego tak wiele.. że był dla mnie tak ważny..
Teraz.. PUSTKA. Płacz, rozpacz, ból, który rozmowy z przyjaciółmi koją tylko chwilowo. Wiem, że sama musze sobie z tym poradzić. Nikt nie zrobi tego za mnie. I dlatego czuję się taka samotna.. Wierzę, ze do września odzyskam jako taką równowagę, bo od października z powrotem ten pokój.. to łóżko.. Wiecie.. ja nie mam siły. Najchętniej zasnęłabym i nie budziła się. Wszystko wyblakło, moje plany, marzenia, wszystko nagle nie ma sensu. Ja nie umiem być sama. Od 18 roku życia sama byłam tylko przez pół roku. Wtedy po pierwsze nastąpiła duża zmiana w moim życiu (wyjazd na studia z Katowic do Poznania, zupełnie sama), "kolega z LO" skrzywdził mnie tak bardzo, że nie byłam w stanie katować się tym w nieskończoność i szybko się pocieszyłam, mimo że to była porazka jak już pisałam, ten krótki związek poznański pomógł. A gdy udało mi się zdobyć P., wierzyłam, że to wszystko przeznaczenie, że może właśnie po to byłam z "kolegą z LO", żeby poznać jego, zeby być z nim. Już nie chciałam cierpieć.. Już marzyłam, by to był ten ostatni. Nie daję sobie rady. Ciągle mam ogromną potrzebę rozmowy i wypłakiwania się innym. Mam problem z jego zdjęciami w komórce, z nim na gg, z największymi drobnostkami, wszystko doprowadza mnie do rozpaczy, nawet gdy chwilowo czuję jakieś takie przytłumienie uczuć, zaraz wszystko wraca. Ja tak w nas wierzyłam..
Umieram z rozpaczy, rozsypałam się na kawałki, zabrał z sobą ogromny kawał mnie..