przez gola » 17 lut 2008, o 17:46
znam to ze swojego zycia. ja szukam czy szukalam tego, czego mi brakuje (do konca sama nie potrafie tego okreslic, bo raz wydaje mi sie ze to akceptacja czulosc milosc wsparcie przyjazn wiara zaufanie, a za chwile mysle ze wcale tego nie chce bo to jest sztuczne i nijakie i powoduje problemy), u facetow. moje zycie jest przerysowanie zwiazkami. poza dwoma dlugimi, pozostale w liczbie x, bo nie pamietam ile ich moglo byc - trwaly max do miesiaca czasu. dla mnie nie byklo problemu, zeby sobie kogos poderwac. wystarczylo, ze sobie wypilam i juz sie przyklejalam do kogos. nie pamietam tez, zeby ktokolwiek poderwal mnie, zwykle to ja zdobywalam i to ja rzucalam, bo cos mi w koncu nie pasowalo. a te dwa dlugie zwiazki trwaly tyle, bo znalazlam w nich cechy podstawowe, ktore mi odpowiadaly i wyawalo mi sie do razu, ze to musi byc to. za 1 i za 2 razem tak myslalam. wiekowo niby byl przestrzal spory ale glupota ta sama. polecialam na glebaka wode, wpscilam ich do zycia. nie mowilam o swoich potrzebach bo balam sie, ze jak uslysza to odejda i w sumie tak sie stalo. w koncu zaczelo mi przeszkadzac to, jak jest, ze sobie cos trwa nic sie nie zmienia. w 1 zwiazku uslyszalam kocham, w drugim nie, ale w obu przypadkach czulam sie niewazna osoba w zyciu partnerow i im bardziej cchialam bcy biskosc, tym wiekszy robil sie dystans. czuje niemoc, ze sie skonczylo, ale czulam pamietam ze czulam wtedy ulge. minelo juz kilka tygodni a ja momwentami nadal czuje jakbym miala jakas obsesje, jakbym czekala az sie ktos ockniei zobaczy co stracil, jakbym czekala az przyjedzie rycerz na rumaku i mnie oswobodzi z tych petbolu bzsilnosci cierpienia zalu zlosci neinawisci do samej sieie i swiata, tej beznadziejnosci i samotnosci. wiem dosonale, ze to neirealne a mimo to, mam takie uczucia w sobie, ze byloby pieknie. potem wracam na ziemie i jest nijako, szaro i jedyne co mi sie nasuwa, to ze mnie nic dobrego nei sptoka, ze nie ejstem stworzona do zwiazkow, ze kto by mnie chcial w ogole. cale zycie koorowalam itlumaczlam czyjes zachowania. ze przeciez nikt nie moze byc idealny, zeto wynika z tego i z tego i zamiast parzec na rzeczywistosci to ludzilam sie, ze sie cos zmieni. chcialam zmienci kogos, ze gdyby ktos cos poczul, gdyby mnie pokochal, zmienil podejscie i zachowanie to mogloby sie udac i tak myslalam kilkanascie miesiecy. czasem przychodzila rzeczywistosc do mnie, ale szybko ja wymazywalam bo nie wyobrazalam sobie zycia bez niego, bo przeciez to mial byc ten jedyny. stara baba jestem a glupia jak nastolatka. momentami zuje sie jakbym byla opozniona w rozwoju. niczego od nikogo nie oczekuje,nkogo nei testje nie sprawdzam czy ejst godny zaufania tylko mysle intuicyjnie, ze rpzeciez warto dac szanse. potem sie szybko angazuje a potem juz ie umiem odejsc. a z tego co widze trafiam na zwiazki prawie identyczne jak moje relacje z rodzicami czyli burzliwe, neistabilne, niepewne, gdzie partner traktuje mnie w taki wlasnie sposob, ze jestem to jestem jak mnie by nei bylo to trudno, jesem ptorzebna tylko jak on tego chce. a nie daj boze zebym o cos zapytala cz czegos oczekiwac zaczela, ja ost zapytalam nt przyszlosc to sie wszysto automatycznie posypalo. moze poczul presje. ja marzylam i marze o wielkiem milosci o zareczynach o slubie i dzieciach o cudownej cieplej i szczesliwej rodzinie, ale jakby przyszlo co do czego to bym od tego uciekla pewnie albo czulaby wielkiego stresa. nie wiem czy tego chce, a mzoe tak sobie to tlumacze bo nie wierze ze mnie to spotka. nie wiem czemu tak to wszystko wize. niby chodze na terapie, wprawdzie krotko na grupowa, dluzej na indywidualna, bore leki, ale mam wrazenie ze ejst coraz gorzej ze mna
np teraz siedze z kacem zaryczana przed kompem i chyba desperacko szukam dobrego slowa na ty forum, stad post