Nie umiem odejść od faceta, który przyniósł mi tylko łzy, a właściwie konsekwentnie doprowadzić do tego żeby sobie poszedł.
Za każdym razem wracamy do "normalnego" życia jakby nigdy nic i tylko ja jestem nieszczęśliwa. Tego związku wcale nie miało być, jest efektem jednej szalonej nocy i mojego uporu by to nie skończyło się na jednej nocy. Nigdy nie musiał o mnie zabiegać, bo podałam mu się na tacy.
Byłam po nieudanym związku, który zakończyła zdrada mojego partnera. Z tym byłym też nie umiałam definitywnie zakończyć znajomości, pomogła mi ta nowa wiec uczepiłam się jej zamiast potraktować to lekko i niezobowiązująco. Zaczęłam tworzyć związek.
Mój nowy facet był po przejściach i z tego rodzaju mężczyzn „trudnych, niezrozumianych” itp. Oczywiście za swój cel poczyniłam otworzyć go i sprawić żeby mnie pokochał i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Właściwie to od początku czułam się niedoceniona, niedowartościowana przez niego. Ale czekałam aż się otworzy i przełamie swoją "niewylewność".
Robiłam dla niego wszystko, co mogłam, pomagałam mu we wszystkim. To ja prałam, gotowałam, prasowałam, sprzątałam (on miał meczącą prace-fakt zgodzę się), płaciłam rachunki, bo to było moje mieszkanie. On nigdy nawet się nie spytał czy mi starcza. I tak bym nie wzięła, bo wiem ze ma swoje długi, alimenty itp.., ale czułabym ze się włącza do wspólnego życia. Pisałam mu prace do szkoły (chwalił się potem ze taki zawsze super jest przygotowany, a jak o czymś zapomniałam to była katastrofa bo straci renomę ze taki kujon z niego). Jestem pewna ze nigdy się nie przyznał przed (zwłaszcza) koleżankami ze to ja mu pisze i do mojego w ogóle istnienia. Zajmowałam się podatkami, finansami, prezentami dla rodziny.
Do tej pory to robię, choć już nie czekam na docenienie mnie.
Nigdy nie wiedziałam co robi, bo nie chciał się tłumaczyć, ma taką prace ze mógł się łatwo wykręcić z każdej nieobecność i nieodbierania telefonu. Zresztą ja nawet nie miałam prawa pytać "jak nie odbiera to znaczy ze nie może i już". „Nie lubi jak się go sprawdza.” Sprawdzać to ja mogę sobie kogoś innego
Rok temu przyznał się do krótkiego romansu (przyznał się, bo bal się ze to wyjdzie w mało elegancki sposób- nie wyszłoby, ale było realne niebezpieczeństwo). Powiedział ze żałuje i ze albo chce z nim być albo nie i musze się zdecydować. Nie powiem ze nie odchorowałam tego bardzo, ale strach przed odejściem był tak duży ze wołałam wszystko "przyklepać" i udać ze się nic nie stało. Nie było uczuć, właściwie krotka fascynacja wiec to jakoś przełknęłam. Właściwie to nie wiadomo jakby się to potoczyło, ale dziewczyna się wycofała, robiąc mu przy tym duże kłopoty. Ja oczywiście byłam przy nim i moje uczucia były na drugim planie bo te powstałe kłopoty były poważniejsze.
I tak czas płynął przez palce od jednych świat do drugich, sylwester, wakacje- w każdym takim charakterystycznym momencie obiecywałam sobie ze to jakoś rozwiążę, zakończę ten toksyczny związek. Bardzo mnie bolał fakt, że nie chciał ze mną chodzić do moich rodziców i znajomych. Było mi wstyd przed rodzicami, kiedy musiałam go tłumaczyć ze nie może, bo cos tam, pracuje, umówił się z dzieckiem itd.
Poważnych związków nie miał może tak dużo, ale kobiet –tak. Jakoś mu nie wyszło z żadną. Obwinia o to kobiety i o to, że stał się taki a nie inny. Twardy.
Ja wiedziałam, że znów jest cos na rzeczy, ale nie chciałam popadać paranoje i wierzyłam. Jakiś sms, który trafił do mnie przez przypadek (twierdził że był skierowany do mnie ale ja wiedziałam), przeczucia, intuicja, kłamstwa.
W końcu stwierdził że go osaczam, zagłaskuję i będzie przychodził rzadziej.
Jakbym dostała w twarz. Po 2 latach mieszkania razem on chce robić krok w tył.
Ok. postanowiłam odzwyczaić się od niego, żeby było mi łatwiej zakończyć to wszystko. Przez pierwsze 2 tyg. po powrocie z pracy potrafiłam tylko siedzieć przed telewizorem i przełączać kanały nieskupiając się nad niczym.Nie musialam gotować, był bałagan, ale pralam nadal jego rzeczy. Wpadał aby się przebrać, na krótki sex, jak zwykle nie miał czasu.
Kiedy wydawało i się on trochę tego żałuje i jednak za mną tęskni(zreszta tak twierdzil) weszłam w Internet i przeczytałam wpisy jakie wysyłał do jednej dziewczyny na naszej klasie. Nie wkradałam się na jego skrzynkę, żeby to tak nie wyglądało. Było to publicznie dostępne- wszyscy mogli przeczytać- i to jeszcze gorsze. Pisał takie rzeczy na które ja czekałam cały ten czas, nie miał problemu z wylewnością. Ja po prostu nigdy nie byłam ta właściwa osobą. Tylko po co to wszystko. Najgorsze jest to że on nie czuje się winny. Ona to jego była dziewczyna, która ma męża i dziecko. On się z nią spotykał i tylko do niczego nie doszło( o ile nie doszło) bo ona tego nie chciała. Tak to by się na mnie nie oglądał. Stwierdził że co ma zrobić? Jeszcze cos do niej czuje, odświeżyła to n-klasa. Ja mogę się tylko z tym pogodzić. I robię z igły widły. Niepotrzebnie zaprzątam sobie tym głowę. Jak niepotrzebnie? Czuje się nic nie warta. Dla mnie nigdy miłego słowa, gestu okazania czegokolwiek, tylko wymagania i ciągle źle. A do tamtej „dziękuję ze jesteś”
Po moim odkryciu rozmawialiśmy o tym tylko przez telefon, usiłowałam wytłumaczyć mu moje uczucia ale jakbym grochem o ścianę... Ja nie mam mieć o nic pretensji a on nie będzie kontrolowany. I w takim razie mogę podjąć decyzje. W kocu po długiej rozmowie i wyczerpaniu wszelkich argumentów powiedziałam to w takim razie przyjedź po rzeczy. Rozłączył się, potem zadzwonił abym mu je spakowała.
Za jakiś wysłał sms a czy już, bo przyjedzie po nie po pracy. Potem dostałam sms, ze ten związek mu odpowiadał tylko bez kontrolowania, a ja mu odpisałam co mi nie odpowiadało. Dostałam odpowiedz ze jestem pusta skoro nie umiem czytać miedzy wierszami. Napisałam mu ze sama nie spakuje tych rzeczy a jeśli on chce cos naprawiać to musimy ustalić jakieś wspólne zasady i przede wszystkim porozmawiać bo nigdy tak naprawdę tego nie robiliśmy. Nie wiem po co to napisałam przecież już nie wiem jak to posklejać, zbyt mocno zostałam zraniona.
Koniec końców nie spakowałam mu tych rzeczy on po nie nie przyjechał. Myśli ze co? Wróciło do normy, do życia. Już czuję się jak wariatka, zwłaszcza przed przyjaciółkami którym się zwierzałam, płakałam i postanawiałam rozwiązać wszystko. I znów to samo. Udaje ze jest dobrze. Wszyscy się ze mnie pewnie śmieją po kątach, że taka głupia jestem. A ja tylko chciałam żeby było dobrze. I być kochana. Nie mam siły znowu zaczynać wszystkiego od początku, co jest we mnie takiego, że tak bardzo się staram i koniec końców nie wychodzi.
Rozmowa i tak mnie czeka, ale zupełnie nie wiem jak nią właściwie pokierować. I czy to w ogóle ma jakiś sens. Tamten zaraz się wkurza i tak odkręca kota ogonem że okazuje się że wszystko to moja wina, bo nie powinnam go sprawdzać.
Czy ja w ogóle chce to zakończyć? Może pasuje mi takie życie w poniewierce ??? Liczę że stanie się cud???
Boję sie że naprawde pójdzie a ja zostane sama bez tej adrenaliny?