No niby jest w nas, ale wokół nas jest taki syf, że mi słabo... Po tygodniu wracania do równowagi, dotarło do mnie parę rzeczy.
Przede wszystkim to, że ta kobieta już się od tego swojego kochanka wyprowadziła, znalazła jakieś mieszkanie, o którym do mojego męża pisze "nasze". Ten jej facet śle jej maile z błaganiem o powrót, a ona (żeby wzbudzić zazdrość?) przesyła je mojemu mężowi.
Mąż musiał jej coś napisać, co zasiało w niej wątpliwości na temat tego co się teraz dzieje, bo nagle zaczęła mu pisać jak go kocha i zawsze kochała, że zmieniła dla niego całe swoje życie, jak bardzo cierpi, zaczęła pytać co się dzieje, czy się rozmyślił.
Nastawiła też córkę.
Mąż umawiał się z małą, że gdy następny raz tam przyjedzie pomalują jej pokój. (Gdyby jeszcze się nie wyprowadził, nie malowaliby nic u tego faceta, proste jak budowa cepa. I od tego się moje domysły zaczęły.) Nagle mała pisze do męża: "nie będziemy malować, bo nie wiadomo co będzie w przyszłości" i robi smutne minki, pyta czy się pokłócili, bo mama nie jest zadowolona.
One mają już duże plany w stosunku do niego, dużo zrobiły dla bycia we troje.
A mnie znowu dopadło, zmieniłam leki, przeszłam na antydepresanty i dalej czekam na koniec tej zasranej kołomyjki...
Mąż nie chce o tym ze mną rozmawiać. Nie chce wyjaśniać sytuacji, opowiadać o tym co tam nagadał w pierwszym szale, a zapewne nagadał dużo, dostałam rachunek za komórki, od 11 kwietnia leciało do tej pani po 30-50 esemesów dziennie do dnia, gdy spotkał córkę, potem przerzucił się na pisanie do młodej.
Prosi bym mu to zostawiła, że załatwi to sam, tak żeby kontaktu z dzieckiem nie stracić. Boję się tego co wymyśla, żeby to załatwić "po swojemu". A na pewno wymyśla, wczoraj napisał jej, że COś się stało i o tym pogadają jak przyjedzie za tydzień.
Czy to się nigdy nie skończy?