przez Sinuhe » 10 maja 2008, o 23:13
Właściwie to nie wiem, co mam Wam odpowiedzieć.
Przyznam, że jakiś dziwny niepokój raz na jakiś czas we mnie się rodzi, jednakże nie pamiętam już kiedy ostatnio było we mnie coś trwalszego, dłuższego.
Nie uważam tak naprawdę tego za jakiś zły stan.
Nie czuję się jakiś szczególnie samotny i po prostu nawet nie biorę pod uwagę leczenia sobą czyjejś samotności.
Nie do końca rzeczywiście rozumiem sytuacji zakochania, pragnienia bycia z drugą osobą.
Nie czułem nigdy bliskości w relacjach z kobietami.
Tak naprawdę wszystkie uczucia, jakie żywiłem wydaje mi się, że bardziej wiązały się z obiektem, który można kochać, niż z osobą w jej realnym wymiarze. Doskonale wiem, że obierałem sobie zupełnie dla mnie niedostępne kobiety chyba tylko po to, żebym mógł się tym męczyć.
Gdy zaczynałem związki, to zaczynał się dla mnie przeogromny stres.
A z reguły ze zdziwieniem obserwowałem, że każdy początek związku był dla mnie jednoznaczny z poczuciem jakiegoś braku, niedosytu i rozczarowania. Poza tym kompletnie nie wiedziałem, co robić z miłością, gdy się już ja miało.
Nie przeczę, że lubię flirt, adorację - ale z reguły przychylność drugiej strony budzi we mnie opór. Razi mnie jednoznaczne zainteresowanie a poczucie panowania nad sytuacja i wiedza, że mogę bez problemu zdobyć obniża w moich oczach wartość sytuacji.
Nie wiem dlaczego...
Ale to jedna strona medalu - gdy się zakochuję, to nie panuję kompletnie nad sytuacją. Nie rozumiem jej i jest to dla mnie przeogromny stres.
Wydaje mi się, że obawa przed opuszczeniem każe mi z góry wynajdywać minusy i rezygnować. A te nieliczne przypadki, gdy sytuacje przekształciły się w związki, były dla mnie tak abstrakcyjne i niezrozumiałe, że nie miały szansy na przetrwanie.
Dlaczego jestem Sinuhe?
Gdy przeczytałem "Egipcjanina Sinuhe", to stwierdziłem, że to książka o mnie...
Nie czuje dziś już aż takiego związku z ta postacią, ale przydomek sobie zostawiłem. Przynajmniej sieciowo...
Hm... nietrudno dorobić domorosłą filozofię do tego wszystkiego. Przecież w dzieciństwie byłem podwójnie przez ojca opuszczony - przez jego alkoholizm i przez jego samobójstwo.
Mam bardzo wielu znajomych, lubię ludzi i wiem, że jestem lubiany - jednakże bardzo ciężko wchodzę w bliższe relacje i nawet z bliższymi przyjaciółmi wystarcza mi kontakt raz na rok, czy wręcz na kilka lat.
Jeżeli widuję kogoś codziennie to ok, ale nie ode mnie wychodzi inicjatywa podtrzymywania znajomości. Dla zbudowania i podtrzymania związku coś takiego nie wróży dobrze.
Myślę, że jest we mnie potrzeba bycia z kimś, choć ją bardzo mocno tłumię. jednak widzę, że nęci mnie choć sama tematyka, żeby ją poruszać - ale wciąż nie potrafię pchnąć tego wszystkiego dalej.
Tak sobie myślę Marusza nad Twoimi pytaniami.
Co mnie odpycha?
Wszakże mi daleko do doskonałości.
Wad i usterek mogę wymieniać bardzo wiele.
Myślę, że wszystko mogę sprowadzić do jednego - kontroli.
Gdy coś nie gra, to tłumaczę to sobie, jako problem, który przyniesie mi ból.
A przecież jednocześnie wręcz z rozmysłem pakowałem się w coś o czym byłem przekonany, że będzie mnie to bolało. Chyba w podsumowaniu mogę powiedzieć, że odtwarzałem dwa typy relacji:
a) jednostronne zakochanie ze stuprocentową wiedzą, że nie mam szans (jest paradoksalne bezpieczeństwo takiej sytuacji, bo jest jednoznaczna)
b) związek z kobietą, która posiadała wyraźne i jednoznaczne dla mnie minusy - to akurat współgrało z mizernym poczuciem własnej wartości (które przestało być takie mizerne)
Z biegiem czasu nauczyłem się rozpoznawać sytuację, gdzie powoduje mną albo potrzeba opieki (albo hm... przeświadczenie, że mogę kogoś kontrolować), albo masochistyczne zakochiwanie się w osobie dla mnie niedostępnej. Po prostu schematyzm tego i tak przegrywać musiał z nieuchronnością porażki takich sytuacji.
Albo się gryzłem nieodwzajemnionym uczuciem, albo miałem za złe kobiecie, że z nią jestem a ona jest brzydka, nieinteligentna, czy jeszcze coś.
Nie miejcie mi za złe takich określeń - opisuję tu sprawy, które po czasie zrozumiałem i tak odczytałem.
Doskonale wiem, że odrzucając związki przecież je w ten sposób fetyszyzuję.
Pierwsze spięcia powodowały, że potrafiłem się tylko zamknąć w sobie.
Mogę robić mylne wrażenie, bo raczej wyglądam na ekstrawertyka, ale mocno jednak żyję wewnątrz własnej osoby.
Z innej strony przerażało mnie, jak łatwo potrafiłem w kilku przypadkach przechodzić do gwałtownej niechęci. Strasznie męcząca jest ta sytuacja, gdy się jednocześnie kogoś kocha i nie cierpi. Być może to jest tez jakąś moja potrzebą.
No nic – coś tam napisałem, ani Wam, ani samemu sobie kompletnie nic nie wyklarowałem.
Ani ja sam nie jestem tak odporny, ani po kobiecie nie spodziewam się, że dałaby radę takim moich chimerom.
Ale chyba jest zrozumiałe, że mogę się wręcz cieszyć, że nikt nie zaprząta moich myśli?
Czasem mam wrażenie, że umyka mi coś istotnego i sam się nakręcam standardowymi myślami a prawda leży gdzie indziej.
Faktem jest, że wybieram święty spokój...