przez lotos*kwiat » 6 maja 2008, o 11:06
Witam, dziś obudziłem się z jakimś głębokim przejmującym smutkiem. nie chce mi się rozmawiać z partnerką, może jedynie poza krutkimi odpowiedziami na konieczne pytania. miałem sen, śniłem że byłem u podnuża wielkiej góry drogę na szczyt znałem i była ona dla mnie bliską. w koło mnie była rodzina i bliscy. chciałem by choćby przez chwilę wybrali się ze mna w tą wędrówkę. nie było odzewu, każdy szedł w swoj strone, nawet bez jednego słowa. poszedłem w stronę szczytu sam. zwątpiłem i zawróciłem
obudziłem się jak to czesto ostatnio bywa w emocnionalnej próżni. chyba w takiej prozni żyję gdzie zdolność do wspólnego przeżywania wraz z innymi radości jest wielce ograniczona.
moje wątki istotnie się łączą, jest to taka dynamika mojego życia psychicznego ostatnich kilku lat. dla mnie istotnie męcząca.
na lekarza na obecną chwilę nie jestem otwarty, mam jakiś opór i sam nie wiem czy chcę go przełamać. wolałbym znaleźć w sobie na tyle sił by samemu się z tym uporać. tylko gdy się jest samemu to jest z tym trudno. czasami brak wsparcia. to czego potrzebuje to raczej zwyczajna przyjacielska rozmowa, poczucie czyjejś obecności, może i czasem poczucie że jestem dla kogoś ważny, ale już poza rolą osoby wspierającej.
to co mnie tak wycięcza to ciągłe wchodzenie w rolę osoby która kogoś wspiera, która kogoś próbuje wybawiać.
chciałbym tylu osobą z otoczenia podać rękę, ale mnie nie ma kto jej podać, a sam uczynić tego dla siebie jakoś nie potrafię.
ustawiłem się jakoś tako w takiej relacji do innych, by ich ratować z cierpienia. i choć wiem że jest to nierealne, postawa ta spala mnie.
wydaje mi się że jak już innym nie mogę pomóc, szczególnie bliskim, to już wszystko jest bez znaczenia, z moim życiem włącznie.
tamta przyjaciółka może dlatego jest, czy była dla mnie kiedyś ważna bo ją jakoś tam też kochałem. lecz i tu wchodziłem w rolę by ratować, tym razem wyzwalać z psychicznego zapętlenia.i sam się w tym wszystkim zapętliłem, bo im bardziej wyciągałem rękę by pomóc, tym większy napotykałem opór, moze niechęć. tak czuję że dla owej przyjaciółki ważny był jedynie flirt. poza nim jakoś trudno nam było znaleźć płaszczyznę porozumienia. a ja może chciałem pokazać, czasem wręcz udowodnić, dowieść swoim przykładem że można żyć inaczej. że może istnieć prawdziwa przyjaźń. że kobieta i mężczyzna to nie tylko baba i faceta i ich erotyczno-seksualne igraszki, ale również dwie człowiecze istoty ktore mogą dzielić się wszystkim tym co w życiu najlepsze.
wiecie co, chyba tak będąc dużą część życia dla innych, i zapominając w tym wszystkim o sobie jedyna trwała postawa jakiej się wyuczyłem to postawa ratowania innych cokolwiek by to miało znaczyć, i jakiejkolwiek miało by dotyczyć płaszczyzny. nie wiem czy potrafię spotkać się z ludzmi na innej płaszczyźnie.ale tą już jestem wielce umęczony. bycie wieczystym "pomagaczem", wybawcą, doprawdy męcząca to rola. dlatego męczą mnie już moje związki, a budowanie innych to przecież praca na lata. mam tu na myśli związki przyjaźni, bo jeśli chodzi o partnerkę to pomiomo całego mojego bólu chciałbym z nią być. tylko częstokroć nie wiem jak sobie pomóc. jak zmienić ów "gestalt", jak zmienić pozycję w której się umiejscawiam względem innych, i zarazem jak twórczo przetworzyć swoje emocje.
pozdrawiam Was wszystkich serdecznie
miło wiedzieć że trafiają się kobiety skłonne pokrzepić ciepłym słowem
dziękuję