E tam...
Wcale nie uważam, że pierwsze wejrzenie nie może oszołomić.
Jasne, że tak jest...
Ale w młodzieńczym wieku jest tak, że oszałamia po prostu fakt, że to płeć przeciwna i jakoś tam "mieści się w parametrach"...
Potem pojawia się coś innego.
Szczególnie ważne było dla mnie, gdy pani psycholog mi powiedziała:
- Damian, mylisz miłość z litością...
I rzeczywiście zdałem sobie sprawę, że niesamowicie przyciągające był dla mnie problemy, pokrzywdzenie itp.
Od pewnego momentu zaczyna sie nieco inne myślenie.
Początkowy cień litości to tak naprawdę niewiara w siebie. Potem się zaczyna rozczarowanie, że mogłem mierzyć wyżej, potem w sumie irytacja...
Za każdym razem miotałem się zżerany wątpliwościami.
A każdy koniec pomimo tego, iż "leczenie się" z miłości trwało u mnie za każdym razem jakoś po 2 lata, każdy koniec przynosił jednoznaczną ulgę - jakże inną od niepewności i własnej, i co do drugiej strony.
Po co się męczyć tym, że się nie jest w stanie uwierzyć, zaufać?
Takie wiesz porażenie wrażeniem traktuję raczej, jako aspekt estetyczny.
Ale nie wiążę tego kompletnie z uczuciami, czy też potencjalnością uczuć.
Tak się zastanowiłem, kiedy mi się to ostatnio zdarzyło - hm... a tak, chyba ostatnimi czasy widziałem kobietę, o której pomyślałem, że jest przepiękna. Aż mi szkoda było, że taka wysoka, bo bym zapoznał
Ale aż mnie ciarki przeszły
W sumie aż czułem obawę, że zobaczę ją jeszcze raz
Mam za sobą kilka związków - wszystkie krótkie.
Rzucałem, byłem rzucany.
Szczerze mówiąc to nie na moje nerwy.
Fizyczność to jedna sprawa - nie chodzi mi nawet o to, że kobieta ma być pięknością.
Sam jestem po prostu, jaki jestem i tyle - też nie oczekuję, że piękność padnie mi do stóp.
Ale hm... tak naprawdę ładna kobieta ma tą zaletę, że nosi swoją urodę jak wygodny strój. Nie potrzebuje potwierdzeń, nie przeprowadza ciągłej wizji lokalnej, czy sie podoba, czy nie.
Zresztą naprawde istnieje chyba bardzo niewiele osób, których nie da sie uczynić atrakcyjnymi.
Ale w sumie nie o tym rzecz...
Tak - uważam, że nie trzeba wiele, by się zakochać.
Ale bardzo wiele trzeba, by zaakceptować to i umieć sobie z tą miłością poradzić.
Zwyczajna wiedza, co zrobić z miłością jest cholernie trudna.
Wiesz po tym, co mi pani psycholog powiedziała dotarło do mnie to, że mam prawo oczekiwać a nie tylko uważać, że jakiś mankament ułatwia sprawę.
Według mnie kobieta powinna być ambitna, ale też znać umiar, by się nie zabić ambicjami. Lubię osoby silne, samodzielne i idące w górę. Bez bełkotu tym, że najważniejsze są jakieś tam sprawy a ludzie, którzy potrafią sobie wygodnie układać życie mają deficyty wrażliwości, duchowości itd.
Tak, oczywiście - zdałem się na święty spokój.
Poza tym uważam, że sie nie nadaję to trwałego związku i tyle.
Nie neguję jednakże tej potencjalności.
Tyle, że mam swoje ambicje.
Myślę, że w wieku trzydziestu lat można pracować nad dalszym rozwojem.
Na spokojnie - zrobić doktorat, awansować, zyskać wiedzę i kompetencję. I nie ma co ukrywać - mieć to poczucie, że sie jest w stanie zapewnić te niższe poziomy piramidy Maslova choćby po to, by mieć warunki, czas, wypoczynek i spokój, by zająć sie czymś innym.
Za cholerę nie chcę mieć myśli o kochanej osobie, że gdzieś w duchu czuję, że mam jej rekompensować życiowe błędy, porażki, jakieś zaszłości.
Nie chcę ubliżyć nikomu, ale naprawdę niewiele poznałem w życiu ludzi, których uważam za ludzko pełnych. Sam się oczywiście nie mogę tak określić ha ha...
I tak tu sobie wiedzę, że piszę i szukam wszelkich argumentów na "nie"...
Tak, iż kończę to moje bla, bla, bla, idę spać i jutro powalczę sobie z rzeczywistością...
Kolorowych.