Pierwszy raz napisałem tu a właściwie na poprzednim wortalu lat temu sam nie wiem, 15 chyba.
To chyba całkiem sporo.
Z pozycji czysto depresyjnej. I też z zaznaczeniem chyba...
Działo się sporo. Po jakichś 2 latach wizyty u psycholog. Depresja, nerwica.
Takie tam gadanie o dzieciństwie, DDA, sratatata...
Ale pomogło, albo zgrało się z czymś innym.
Ileś lat spokoju.
Takiego swobodnego, beztroskiego kawalerstwa, poukładania się i chyba wyciszenia czegos tam.
Potem wreszcie stały związek po jakichś próbach cholera wie czego.
Żona, dziecko, rok temu drugie. Ot tak świetny wiek na rozmnażanie, czyli 40.
Ale, ale, ale...
Jakoś w okolicach mojego pojawienia się na Psychotekście miałem potężne problemy z koncentracją, pamięcią, mrowienia, drętwienia itp. historie. Pewnie przedtem, zanim pojawili się aktualni użytkownicy Psychotekstu. Orm, jeżeli tu zaglądasz, to nawet przed Tobą...
Po tej pani psycholog i iluś latach spokoju znowu powtórka z rozrywki.
Zna tu kto pojęcie brain fog?
Coraz częściej i coraz dłużej.
Wtedy dziewczyna wkurzała się na mnie, że się wyłączam, że nie rozumiem, że nie pamiętam, siedzę tylko gapiąc się w ścianę, że zdolności umysłowe spadają mi do kilku procent możliwości.
Aż przyszedł 2014.
Potworne osłabienie, tętno, nadciśnienie, jaskra itd.
Na dziś to problemów nie miałem wyłącznie z uszami i penisem. Fizycznie, bo seksu to mi się nie chciało.
Nie będę rozwijał tematu - pierwotna diagnoza, że niby stwardnienie rozsiane do dziś ni to jest istotna, ni to nie. Trywialna Mycoplasma Pneumoniae być może mną telepie od dzieciństwa, choć zakaźnik wierzy, że wyjdzie mi jeszcze borelioza. Najmniej dwudziestoletnia a pewnie z dekadę starsza. Albo ta Myco o przebiegu, jak borelka, albo nie wiadomo, co...
Po drodze - ślepota teściowej a potem jej marskość wątroby (nie piła) , obturacyjna choroba płuc, wielotorbielowatość nerek i coś jeszcze. Zmarła. Szkoda, bo fajna babka z niej była. Zwykła, ale szczera i wartościowa. A w międzyczasie po prostu szajba, jakby urok, czy cholera wie co. Pluskwy zawleczone przez lokatorów, wypadek samochodowy, co chwila choćby drobna awaria, wiecznie choroby - niby moje SM, wiecznie coś, bez przerwy - jazda non stop. Co kilka dni jakiś strzał.
Jak wydawało się, że to raczej infekcja, nie SM - opornie lecząca się, bo po roku widać koniec, ale jeszcze coś zostało, to spadłem na łeb i złamałem kręgosłup.
Spokojnie, bez uszkodzenia rdzenia, ale jestem na L4 miesiąc i tydzień już a zapowiada się nie wiadomo ile.
Mam dość.
Mam cholernie dość.
Wiecznie pieprzone coś. Tyle plusów, że żona teraz bez pracy a dzieci mają przedszkole i żłobek pod blokiem i da się je zaprowadzić do instytucji i wrócić w kwadrans.
Ja piernicze, co ma być kolejne - atak kosmitów? Już było fajnie - antybiotyki zadziwiająco uregulowały mi stany lękowe, depresyjne, co pozwoliło uwierzyć, że są one efektem infekcji a nie czegoś innego.
No, ale musiałem zlecieć na łeb. Na noc ściągnąłem kołnierz i gorset - mam spuchnięte między łopatkami a nie było tego przez miesiąc od wypadku. Znowu lata mi nastrój.
Mam dość - ale na zimno i na spokojnie.
Latami czekalem na Coś. Wielkiego, niespodziewanego.
Przestałem.
Znajomi, którzy powtarzali semestry, których uczyłem są dziś doktorami, prezesami, dyrektorami. Świecą jasno i lataj wysoko.
Niby zarabiam ok, ale wciąż w wynajęty mieszkaniu bez konkretu, co dalej. Nie mam ani zacięcia, ani parcia, ani przekonania. Ba! Czasem myślę, że w moim wieku nic nie ma sensu. Czasem żałuję, że jest żona i dzieci, bo można by się po prostu zapić i tyle.
Te naście lat temu pani psycholog piała z zachwytu, że w teście IQ zabrakło mi 6 punktów do maksa. I co? Zdolność do rozwiązywania testów siusiaka znaczy. Na dziś czuje się 10 razy głupszy, bez talentu wiedzy i zacięcia do realizowania się. I tu nie chodzi o poczucie. Wiem, że nie mam już tych zdolności umysłowych.
Ba! Bez wiedzy, czego chcę.
W wieku 41 lat. Absurd, co?
Czasami sobie myślę, e nic nie wiem i niczego nie potrafię. Nawet nie potrafię mieć jednoznacznego stwardnienia rozsianego i mogę być tylko "bardzo rzadkim i ciekawym przypadkiem" ch...j wie czego. Może SM, może infekcja, może choroba reumatyczna a może taka uroda. A tu człowieku wychowuj dzieci spóźnione o 15 lat. Lekarze powiedzieli: ok, rozmnażaj się. Będzie dobrze.
A ja na dziś czuje się jeżeli nie chory i z określoną przyszłością, to po prostu nieudaczny, niedojrzały.
Pracuję lat 17. Ostatni przegląd pracowniczy - wszystkie parametry powyżej oczekiwań. Najlepiej w firmie. A ja 90% czasu spędzam na internecie i mam w dupie to, co się dzieje wokół. Lubię to miejsce, lubię tych ludzi, jest mi tam dobrze, ale wiem, że jest we mnie permanentna bezwiedność i obojętność. Oraz niezdolność do podjęcia ryzyka i zmiany. Jedyne, co mnie rusza to obawa o własną dupę.
W ogóle zdałem sobie sprawę, że motorem moich działań przez całe życie jest strach. Jak nie mam bata, to idę w minimalizm. Bo też nic mnie nie kręci na dłużej. Na studiach - pierwsze terminy, żeby nie mieć stresu a mieć czas i święty spokój. Cała reszta, żeby sobie nie narobić problemów. Żeby wszyscy się odpieprzyli. Tu nawet nie chodzi o lenistwo - chodzi o kompletny brak wiedzy, pasji, zacięcia.
Na dziś mam wrażenie, że przedryfowałem większość życia. I dalej to robię. Bo to tylko dryf...
Czym się różnię od gościa, który się tu pojawił naście lat temu?
Nie ma we mnie tej paniki - raczej pogodzenie się. Po prostu na teraz wierze, że mam do przewegetowania resztę życiorysu.
Uprościłem się. Nie ma we mnie roztrząsania, poszukiwania, drążenia.
Przestałem czekać na "To". Niczego nie rozwinąłem, nie wytrenowałem, nie jestem w niczym dobry.
Trwam tak, aby się nie wychylać, bo mam wrażenie, że kolejne strzały od życia mogą być w każdej chwili.
Kiedyś wierzyłem, dziś nie.
Ale w tej niewierze jest wciąż jakaś walka z Bogiem, którego nie ma.
Aż szkoda...
Bo może byłby sens w bezsensie. W jakimś Bogu, który może nam się wydawać bezgranicznie okrutny, głupi, chaotyczny i podły a może nie ma się co rzucać, bo jak nam z pozycji szczura doświadczalnego oceniać Wielkiego Laboranta. Niedawno zmarł kolega, taki sprzed lat - oczywiście małe dzieci, człowiek aktywny, twórczy i sam nie wiedziałem, czy wzruszają mnie mowy pogrzebowe, czy drażni to jałowe pierd...nie. Sorry, poszedł w glebę i sens tego jest zerowy. O tyle łatwiej się mu umierało, że wierzył, iż to ma sens. Ja bym pewnie zdychał wrzeszcząc przerażony i obrażony na cały świat.
W obliczu tego moje borykanie się jest trywialne i żenujące.
Ot kolejny człowieczek, który jest pod kreską i tyle.
Nad są królowie życia a pod nieudacznicy i szara masa przeznaczona do wypełnienia szarego tła a potem zgnicia.
Jeżeli ów Bóg istnieje, to pewnie ma wszelkie moce do tego, aby mną jeszcze bardziej poszarpać. Żeby mi np. pokazać, że potrafi zmasakrować ludzi, których kocham. Bo, jeżeli miałby istnieć, to wierzę, że jest wystarczająco okrutny, potworny, bezlistosny i wstrętny, żeby zaszaleć np. z dziećmi. Jakiś rak, albo wypadek. Jakbym miał w niego wierzyć to nieodzownie też w to, że on to lubi. Perwersyjnie, obleśnie, wstrętnie. Albo, co gorsze - nie lubi, jest mu to kompletnie obojętne a pastwi się z jakichś kompletnie bezemocjonalnych, zimnych powodów. A my nie mamy żadnego znaczenia. Nie zasługujemy nawet na wzgardę.
Niby w niego nie wierze, ale jakaś ironia losu wydaje mi się tak realna, że aż zatykająca w swej przerażalności.
Jakbym chciał zracjonalizować i ubrać to w jakiś kształt. Jakbym chciał nazwać wroga. Jakbym miał w niego wierzyć, to byłby dla mnie nieodróżnialny od szatana. Dwaj kolesie w tej samej sprawie - dobry i zły gliniarz odgrywający obłudne role w tym samym przedstawieniu.
Po prostu, ile można.
Ojciec alkoholik. Pamiętam bicie matki, wstyd.
Powiesił się.
Było różnie - ale około 16-17 roku życia zaczęła się depresja.
Około 26-27 kulminacja owej. Po drodze brain fog, kupa objawów fizycznych.
Około 30 nawrót - koncentracja, pamięć, drętwienia mrowienia wracały co jakiś czas.
37 - jazda na całego. Byłem na jesień pewien, że wiosna idę w glebę. I zacząłem czuć się ok.
I nie wiadomo, czy SM, czy coś innego.
Dzisiaj siedzę ze złamanym w 5 miejscach kręgosłupem (spoko tylko 2 istotne) i mam dość.
Rano wstanę, zjem śniadanie, zabawię dzieci, wypiję kawę, przytulę żonę i...
Odbębnię ten sens-bezsens, który odbębniam jakieś 25 lat.
Tylko, że poczucie rozpaczy zamieniło mi się w poczucie pierd...nego absurdu.
Już nie wiem - iść do szeptuchy, egzorcysty, psychiatry. Jeszcze strzał, dwa a zacznę po prostu śmiać się i walić łbem w ścianę. Nie wiem nawet, ile jest moje. Wydaje mi się, że doły są czymś zewnętrznym, ale zwyczajnie nie wiem, co dalej. Tu nie chodzi nawet o siły, ale o to, że nie wiadomo, co dalej. Kolejne tony antybiotyków, ziół, czegoś innego? A jak pójdzie ok, to wtedy Bóg, los, szatan, przypadek, gwiazdy, czy inne cholerstwo powiedzą:
sorry koleś, to jeszcze nie koniec?