8 miesięcy temu zmarł mój Tato. 3 marca. Jutro minie równe 8 miesięcy.
Dzisiaj był ten wieczór, kiedy się z Nim żegnałam.
Była to śmierć przypadkowa. Planowany zabieg, przypadkowa choroba zakaźna, komplikacje, masakra, śpiączka, 6 tygodni.
Widziałam smierć, czułam stygnące dłonie. Spuchnięte, zmęczone chorobą dłonie, na które patrzyłam całe moje życie. Widziałam siniejące usta i uszy. Widziałam na monitorze, jak serce przestaje bić, jak respirator podtrzymuje sztuczny oddech, generuje saturację. Widziałam, jak pomimo tego wszystkiego i pominmo reanimacji tętno słabnie i ciśnienie opada poniżej wartości oznaczalnych.
Nie pozwolono Mamie i mnie zostać do tego ostatniego momentu, Tato odszedł w nocy. Moich ostatnich słów już nie słyszał. Kiedy jeszcze był w śpiączce, chyba słyszał albo poznawał mój głos, ściskał moje dłonie (może to odruch bezwarunkowy?) i podnosiło Mu się ciśnienie, kiedy Mama i ja do Niego mówiłysmy.
Tydzień po Jego operacji i 5 tygodni przed Jego śmiercią ta śmierć mi się śniła. Nigdy wcześniej nie śniła mi się niczyja śmierć.
W dniu, kiedy został wprowadzony w śpiączkę, w ostatnim dniu, kiedy z Nim rozmawiałam, wróciła do mnie po 8 latach nieobecności najbliższa przyjaciółka z lat dzieciństwa. Tak jakby na Jego miejsce?
Ostatnie dwie noce pozwolili mi spędzić z Nim w szpitalu. Bardzo cierpiał, ale był bardzo dzielny. Umarł jak bohater, tak jak chciał, nie okazując mi swojej słabości, nie okazując siebie w słabości. Do końca pewne rzeczy zachował tylko dla siebie. Po drugiej nocy lekarze zaproponowali śpiączkę farmakologiczną, w obawie, że bez niej Tato nagle zasłabnie, dostanie zawału, nie będzie wolnego miejsca na OIOMie i będzie za późno. Namówiłam Mamę i Jego, żeby się zgodził. Zaufałam lekarzom.
Pozwolił mi się przytulić, kiedy siedział na wózku inwalidzkim i czekaliśmy na lekarzy, z którymi pojechalismy na OIOM. Jego ostatnie słowa do Mamy i do mnie to „boję się, bardzo się boję”. Mówiłam Mu, że ja też się boję, ale że lekarze twierdzą, że to jest szansa, żeby dać Jego sercu odpocząć i pozwolić lekom zadziałać a płucom oczyścić się z krwi.
Nie mogę przestać o tym myśleć.
Staram się myśleć o tym, że gdyby przeżył, prawdopodobnie do końca życia by cierpiał. Byłby przywiązany do łóżka, skazany na dializy, może przeszczep, słaby, zniedołężniały, zależny od nas. Taki, jaki nigdy nie chciał być. Taki, jakim nigdy sobie Go nie wyobrażałam. Zawsze się bałam, że umrze przedwcześnie, tak jak Babcia i Dziadek. Spodziewałam się, że umrze za wcześnie. Nie myślałam, że wcześnie przyjdzie tak szybko i tak nagle.
Staram się myśleć o tym, że prawdopodobnie były przerzuty do płuc. Dlatego tak źle reagował na leczenie, choć zawsze wcześniej wychodził ze szpitala po 5 dniach i wszystko goiło się na nim jak na psie. Tak, to już były przerzuty i dlatego się nie udało.
Kiedy jechaliśmy w Dniu Babci do szpitala na operację, proponowałam, że może poprowadzę, bo On pewnie się trochę denerwuje. Powiedział, że nie. Że chce jeszcze raz poprowadzić tą drogą, którą za dzieciaka jeździliśmy do Babci na Wielkanoc. W Trójce puszczali wtedy cały dzień „Lazarus” Davida Bowie.
Tato nie myślał w ogóle o śmierci. W szpitalu, kiedy w ciągu nocy przytył 5 kg i spuchły mu stopy i łydki tak, że nie mieściły się prawie w piżamie, żartował, że co tam opuchlizna, ważne, żeby wreszcie te płuca się wyczyściły. Jak już wróci do domu, zaprosi pana Wiesia, swojego rehabilitanta, to mu rozmasuje te opuchnięte stopy jak złoto, i będzie znów mógł zginać kolana.
Zostawił wszystko rozpoczęte. Sprawy, pracę, dom. Nie byłyśmy przygotowane na Jego odejście. Jeszcze nie teraz. Dzisiaj myślę, że całe nasze wspólne życie to przygotowywanie się na śmierć i na to, że kiedyś zostawimy nasze dzieci same a wtedy one będą sobie musiały poradzić. Jakoś sobie radzę. Opiekuję się Mamą. Ona opiekuje się mną. Mija czas. Tylko nic już nie smakuje.
Tydzień po tej środzie, kiedy się żegnaliśmy, przyśnił mi się. Jeden jedyny raz od śmierci. Wrócił do domu. W bandażu ze szpitala i z wenflonami. Ja wiedziałam, że umarł, że był pogrzeb, przecież widziałam trumnę, a w trumnie Jego i potem tą trumnę w kościele, w grobie, kwiaty, znicze. Niemniej, najspokojniej w świecie zapytałam : „Jak się wydostałeś z trumny?? Z grobu??”. Nie byłam natomiast zaskoczona. Jak zwykle uważałam, że Tato może wszystko. Jest przecież Tatą, superbohaterem. Nie odpowiedział. Jak zwykle, małomówny, wtedy też nie odpowiedział, jak wydostał się z tej trumny. Spojrzał na mnie, milcząc, i zaczął pić herbatę ze swojej ulubionej szklanki.
Wczoraj były pierwsze święta Wszystkich Świętych bez Niego. Lubił to święto. Bardzo lubił. I ja lubiłam dzięki Niemu. Do śmierci Babci w ogóle nie zauważałam, że to smutne święto. Dzisiaj dopiero doceniam, jaki był niesamowity, że już jako mój Ojciec, znając smak żałoby po śmierci Rodzica, Dziadków, cieszył się świętem Wszystkich Świętych, żebym i ja się mogła cieszyć. Żebym to miło wspominała.
Od Jego śmierci byłam na kolejnych 5 pogrzebach. Pełno śmierci wokół mnie. Mam wrażenie, że już nic mnie w życiu nie czeka. Że pozostało mi tylko czekanie na nasze powtórne spotkanie, doczekanie tych kilkunastu, może kilkudziesięciu lat.
Dziękuję tym z Was, którzy doczytali.
Dobranoc
lili