Witam wszystkich użytkowników forum. W końcu postanowiłam coś zrobić ze swoim życiem, dołączenie do tego forum jest jednym z pewnie wielu kroków na trudnej drodze, która mnie czeka.
Powoli dociera do mnie, z jak wielkim problemem przyszło mi walczyć. Mam nadzieję, że ów walki nie przegram z kretesem i zdołam wyjść na prostą.
Niestety życie moje nigdy nie było usłane różami. Jako dziecko z rodziny dysfunkcyjnej - matka schizofreniczka, ojciec alkoholik - na swoich barkach od początku dźwigałam więcej niż jakiekolwiek dziecko jest w stanie udźwignąć. Codzienna przemoc psychiczna i fizyczna ze strony matki, która odmawiała leczenia, patrzenie na załamanego sytuacją ojca, szukającego dzień w dzień rozwiązania na dnie taniego wina - wszystko to ukształtowało moją osobę, sprawiło, że zapragnęłam jak najszybciej uciec z rodzinnego domu. Tak więc jak tylko nadarzyła się okazja uchwyciłam się myśli o założeniu własnej rodziny - urodziłam syna i wyszłam za mąż za człowieka, który tak jak ja miał bardzo ciężkie dzieciństwo. Poczułam, że znalazłam bratnią duszę. Zbagatelizowałam fakt, że jeszcze przed rokiem ćpał wszystko co tylko wpadło mu w ręce, w końcu nadarzyła się okazja do ucieczki z domu.
Naiwnie myśląc, że od tej chwili wszystko będzie dobrze, że teraz to już tylko może lepiej, ochoczo rozpoczęłam nowe, lepsze życie, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Rozczarowanie przyszło już w kilka miesięcy po narodzinach syna. Mąż zaczął "pracować" dłużej, niekiedy wracał do domu po drugiej w nocy. Nie wzbudzało to moich podejrzeń jeszcze wtedy, wszak przynosił do domu całkiem spore pieniądze, wracał umęczony, nie było powodu by robić mu awantury. Dopiero w momencie, gdy znalazłam w jego kieszeni zielony susz dotarło do mnie, co jest przyczyną jego późnych powrotów do domu. Z czasem wracał coraz później, a wypłaty ubywało. Tłumaczył się, że to szef nie wypłaca mu całego wynagrodzenia, a ja naiwnie wierzyłam, chciałam wierzyć, wszak nie mogłam pozwolić by obraz idealnej rodzinki runął w gruzach. Nawet gdy stracił prawo jazdy za jazdę pod wpływem narkotyków kryłam jego tyłek, nie dopuszczając możliwości, że ktokolwiek z rodziny mógłby się dowiedzieć. Ze wszystkim byłam sama, bo nie chciałam nikomu zwierzać się ze swoich problemów.
Na początku ukrywał się z paleniem. Potem robił to przy mnie, narzekając jaki to polski system prawny jest nietolerancyjny, wszak w Holandii maryśka jest dozwolona, a i właściwości prozdrowotne posiada. Obecnie to do mnie ma pretensje, że jestem nietolerancyjna, bo przecież robię mu awantury o takie "nic".
Stał się zupełnie innym człowiekiem, znerwicowanym po pół dnia niepalenia, obojętnym na wszystko, mającym do mnie pretensje, że wymagam od niego sprzątania po sobie. Sugerowałam mu pójście na terapię, do psychologa lub psychiatry - nie chce nawet o tym słyszeć, bagatelizuje swój nałóg i obwinia cały świat dookoła, że się na niego uwziął. Grozi, że się zabije jak go zostawię. Czasami potrafi wypić połówkę wódki, by tylko mi udowodnić, co alkohol z nim robi, i że jest nieporównywalnie gorszy od gandzi. Po alkoholu awanturuje się i rzuca przedmiotami, gdy zniszczył mi telefon i rzucił stolikiem o ścianę, coś we mnie pękło, w końcu postanowiłam poszukać pomocy.
Cała ta sytuacja przytłacza mnie, już nie wytrzymuję psychicznie. Czuję jakbym była zawieszona w próżni - bezradna, beznadziejna, bo nie mogę nic w swoim życiu zmienić. Z drugiej zaś strony czuję, że muszę, bo zwariuję. Muszę ze względu na naszego syna, który szybko rośnie i niedługo zacznie rozumieć, co się dzieje.
Zapisałam się na terapię dla osób współuzależnionych, jednak nie wiem jak mam postępować w stosunku do męża. Wiem, że przez te wszystkie lata postępowałam w najbardziej idiotyczny sposób, w jaki tylko mogłam - kryjąc go i próbując znaleźć uzasadnienie jego nałogu. Teraz to widzę. Widzę też, że przyszła pora by zatroszczyć się o życie swoje i naszego wspólnego syna. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek doświadczenia w tej kwestii proszę o radę...