Mam 19 lat. Jestem bardzo młodą osobą. Nie twierdze, że moje życie to koszmar i że nie ma większych problemów, ale postanowiłam przyznać się wreszcie przed sobą, że ja ze swoimi sobie nie radzę i że prawdopodobnie cierpię na umiarkowaną depresję, która pojawiła się jeszcze przed moim rozstaniem z P.
W moim życiu było wielu chłopców, mężczyzn (?). Jak mam o nich pisać, w końcu jesteśmy tacy młodzi! No tak, jesteśmy młodzi ale tym bardziej związki z nimi miały ogromny wpływ na kształtowanie się mojej osobowości. Chcę przestać to bagatelizować.
Jestem osobą dość atrakcyjną, na dodatek w pierwszej fazie znajomości jestem mistrzynią i przekonywaniu do siebie ludzi, mężczyźni szukają kobiety ładnej, mądrej, inteligentnej (za taką osobę się uważam) i jednocześnie zaradnej, pewnej siebie, zdeterminowanej, zabawnej, bez kompleksów itp. (taką chciałabym być). Dlatego nigdy nie miałam problemu ze znalezieniem sobie kogoś co zaowocowało moją chorobą i uzależnieniem.
Moją pierwszą miłością był Ł. Na początku dziecinne uczucie zamieniło się w coś bardzo silnego i poważnego, bo Ł. Okazywał mi zainteresowanie i wsparcie, którego potrzebowałam w okresie młodzieńczego buntu i niezrozumienia pokoleń. Zakochana byłam w nim 3 lata. Przez 1,5 roku czekałam aż zobaczy we mnie ukochaną a nie tylko przyjaciółkę. Zobaczył. Trwało to 2 tygodnie(!). Chyba szybko zdał sobie sprawę, ze nic oprócz przyjaźni nie chce. Cierpiałam przez następne 1,5 roku, bo choć nasz związek był tak krótki, że nawet trudno nazwać to związkiem, to moje uczucia trwały o wiele dłużej, dobrze go znałam, uzależniłam się od niego. Nie radziłam sobie z sytuacją, przestaliśmy się widywać. Dopiero po 6 m-cach stać mnie było na dialog pełen ironii i złości. Długo byłam sama, w końcu moja siostra powiedziała mi: „ile ty masz lat?! Zachowujesz się jak stara panna a jesteś nastolatką! Znajdź sobie kogoś, tylu chłopaków się wokół Ciebie kręci, daj im szansę!”. To śmieszne, ale tak zrobiłam i dałam szansę najmniej odpowiedniemu, a potem kolejnemu... Te związki trwały krótko i nic nie wniosły do mojego życia. Kolejny związek (nadal kochałam Ł.) zaczęłam z K. Wtedy z Ł. Mieliśmy już dobre stosunki. Dzisiaj jesteśmy przyjaciółmi mogę to śmiało powiedzieć, gdyż nie ma już we mnie potrzeby powrotu, ani miłości do niego. Rozmawiamy o wszystkim, zawsze możemy na siebie liczyć i cieszę się, że go mam przy sobie. Ale zapomniałam o nim dopiero przy K., który jednak nie chciał w to uwierzyć. Zresztą ja chciałam mu udowodnić, ze jestem niezależna, że nie będę taka słaba jak za czasów gdy ślepo kochałam Ł. Były rozstania i powroty... Po drodze mnóstwo zapatrzonych we mnie chłopaków, których ja traktowałam trochę jak zabawki. Nic drastycznego... pochlebiało mi, ze się mną interesują i pozwalałam im na to chcąc jednocześnie wzbudzić zazdrość K. Nigdy nie pogodziłam się z tym, ze K. Mnie zostawił, jemu też chyba było trudno, bo nadal zachowywał się tak jakbyśmy byli razem (ale nie oficjalnie, przy naszych znajomych nie...). Myślałam, że wróci. Nie zrobił tego. Wreszcie postanowiłam się odciąć ... i w moim stylu rzuciłam się w kolejny związek. S. był we mnie zakochany. 18 lat a był gotowy ożenić się ze mną! Nie traktowałam tego poważnie, ale gdy w końcu pewne zachowania świadczyły o tym, że rzeczywiście wierzy w to, ze tak będzie (w jego rodzinie takie małżeństwa były normalne i wcale nie dlatego, że para „wpadła”, po prostu w jego rodzinie wierzy się w to, ze spotyka się miłość na cale życie od razu...). Przestraszyłam się i zaczęłam od niego oddalać. Jednocześnie w moim życiu pojawił się P. Przyjaciel Sławka. Wiem, to już brzmi strasznie.... Z P. polubiliśmy się od razu, zresztą nie poznałam go przez Sławka. Poznaliśmy się wszyscy na jednej imprezie. Po prostu S. był lepszy w rywalizacji. P. odpuścił widząc, że podobam się jego przyjacielowi. Ale mieliśmy mnóstwo wspólnych tematów, wspólne pasje, rozumieliśmy się bez słów, mogliśmy rozmawiać ze sobą całymi godzinami i tematy nie kończyły się nigdy. Typowy stan zakochania... Nie wierzyłam w to, ze będę z nim. Wiedziałam jak by to przeżył S. Zresztą sama przed sobą nie przyznawałam się do tego uczucia, tłumaczyłam „To Twoja zachcianka, nie kochasz go”, ale kochałam. Rozstałam się z S. bez myśli, że może uda się z P. Po prostu nie było sensu tego ciągnąć. Z P. nadal kontakty pozostawały przyjacielskie, ale już trudniej było nam ukryć uczucie, oszukiwać siebie nawzajem. Gdy pierwszy raz się pocałowaliśmy, gdy przestaliśmy to kontrolować przestraszyliśmy się strasznie. Zastanawiałam się jeszcze nad ucieczką, ale nie mogłam, nie chciałam. Byłam gotowa walczyć z całym światem, poświęcić reputację, dobre imię... Gdy postanowiliśmy być razem przeżywałam koszmar. Wszyscy oskarżali mnie a nie jego. Zakładano, że zdradzałam S. od początku, że uwiodłam P., że jestem najgorsza etc. Powiedziałam sobie „zniosę to, zniesiemy to razem”. I tak było, chociaż sytuacja odbiła się na nas, kłóciliśmy się, nie mogliśmy czasami dojść do porozumienia. Inaczej traktowałam P. Oczekiwałam od niego jakiejś odpowiedzialności, dojrzałości. Tymczasem on to wieczne dziecko o dominującym charakterze i niezwykłym uporze. Nie jestem osobą uległą, ale jemu uległam całkowicie.
Ponad miesiąc temu mnie zostawił. Byliśmy razem prawie 7 m-cy. Niby nie tak długo... Nie jest też to moja pierwsza miłość, ale boli strasznie i pierwszy raz czuję się tak źle, tak bezsilnie niepoukładana.
Oficjalnie ja to skończyłam, ale właściwie na jego prośbę. On nie miał chyba odwagi, żeby to zrobić. Jak to mówi :” chciał żebyśmy oboje do tego dorośli”. Brednie.
Byłam pewna, że go kocham i nadal tego jestem. On tez mi to mówił, udowadniał. W pewnym momencie przestał, zaczął oddalać się ode mnie a ja wpadłam w panikę. Zaczęłam się zachowywać jak typowa kobieta kochająca za bardzo. On czuł się ograniczany, ja odpychana. Twierdził, że to „kolejny etap związku” i że dlatego nie jest jak kiedyś. Ja już wiedziałam, że dlatego, że nie kocha... ale oczywiście łudziłam się. Gdy powiedział, że ma wątpliwości co do swoich uczuć, że nie wie czy mnie na pewno kocha powiedziałam : „ Kiedy zaczynają się wątpliwości to początek końca”. Powiedział, że „przesadzam i wymyślam”. Często tak mówił. Miałam rację, ale oczywiście uwierzyłam gdy powiedział, że wszystko będzie dobrze...
Nie wiem właściwie po co ja piszę. Niby wiem, że nie wróci. Powtórzył mi to tysiąc razy. I to, że do siebie nie pasujemy i to, że się unieszczęśliwiamy... On chcę przyjaźni. Wiem, że jest ona możliwa. Z Ł. np. się udało, ale tak jak przeczytałam tu na tym forum jest to dla niego „wygodne”. Ma mnie taką jak chce. Czy powinnam się na to zgodzić czy uciec od niego? Budować przyjaźń gdy minie więcej czasu (twierdzi, że jest gotów poczekać aż będę gotowa) czy odejść na zawsze?
Zaczęłam pisać coś w rodzaju pamiętnika, żeby poukładać myśli, ale czasami jest to po prostu użalanie się nad sobą. Tu załączę fragmenty. Liczę na to, że obiektywnie to wszystko podsumujecie i pomożecie mi. Wskażecie drogę, doradzicie. Jestem pewna, ze potraficie, bo przeżywacie to samo. To luźne fragmenty.
Zdałam sobie sprawę, że mam problem. Moje relacje z mężczyznami opierają się na uzależnianiu od nich. Wiem, że zrozumienie iż całe życie, wszystkie swoje uczucia i plany podporządkowuje partnerowi jest pierwszym krokiem do wyzwolenia się z choroby, która musze leczyć. Poczucie wartości ma brać się ze świadomości swoich sukcesów jak i porażek, z dokonywanych przez siebie wyborów i z obiektywnego patrzenia na siebie z zaletami i wadami, a nie z tego co myśli i mówi nasz partner lub z samej jego obecności.
Chcę wierzyć w siebie. Poświęcać sobie czas i cierpliwość jaką daje osobie, z która jestem. Chcę zmienić swoje życie, schematy, w których żyje. Pragnę polegać na sobie, cieszyć się sobą, wzbogacać się i czerpać z tego prawdziwą radość. Chcę być samowystarczalna. Znać swoją ogromną wartość. Chcę pozbyć się kompleksów, wspomnień i bagażu negatywnych zachowań.
Marzę o wolności i wiem, że ją dostanę jeśli zaangażuje się w ulepszanie siebie.
„Miłość do siebie to romans na całe życie” Oskar Wilde
Moim problemem jest to, że zawsze wszystko analizuje i roztrząsam szukając winnych, istoty problemu itd. Nie umiem przyjąć życia takim jakie jest. Analiza nie jest zła jeśli prowadzi do konstruktywnych wniosków. Niestety ja wciąż wnikam w problem, ale tylko po to, żeby rozbudzić wspomnienia i poczuć, że kiedyś żyłam, gdyż teraz czuję się pusta i nie mam rzeczy, która by tę pustkę wypełniła.
Jednak i tak jestem z siebie dumna, że zrozumiałam iż jestem chora (to jak przyznać się do alkoholizmu) i że wiem iż kolejny związek może tylko pogorszyć sytuacje. Choć trudno pogodzić się z teraźniejszością i z wizją samotnej przyszłości (od dawna nie byłam sama) to jest to jedyny sposób, że wyzdrowieć.
Nasze rozstanie to nie tylko wina tego, ze mam problemy emocjonalne. P. nie jest odpowiednim partnerem dla mnie, ponieważ:
- nie troszczył się o mnie
- nie potrafi chodzić na kompromisy
- stawiał zawsze swoje potrzeby ponad moje ( oczywiście zdaje sobie sprawę, ze człowiek tak powinien robić i ze ja np. za bardzo poświęcałam siebie przez co cierpiałam, ale przecież trzeba czasami ustąpić, pomyśleć o partnerze!)
- jest niedojrzały, nie zwraca uwagi na sprawy codzienne, a w dorosłym życiu to istotne (dla niego to gadanie 50-latki, ale ja potrzebuje mężczyzny, który będzie rozsądny i który będzie zdawał sobie sprawę, że życie przynosi też trudności i ze nie jesteśmy odpowiedzialni –choćby finansowo- tylko za siebie ale także za innych. Nie jestem materialistką, nie potrzebuje milionów, ale nie chce być z osobą, która może rzucić prace, ponieważ akurat szef go nie rozumie. Wydaje mi się, że P. byłby do tego zdolny. A ja pewnie drżałabym o to, że utrzymanie rodziny, domu i dzieci jest na mojej głowie.)
- nie słuchał mnie
- czułam się oceniana, krytykowana i kontrolowana
- walczyłam o to co była miedzy nami kiedyś, zanim jeszcze zaczął się nasz związek, sam związek nie wiele wnosił do mojego życia
- czułam, że się nieustannie poświęcam i ulegam nie dostając niczego w zamian – dlatego robiłam kłótnie, czułam się niedoceniana
- przy zbliżeniach czułam się czasami traktowana przedmiotowo
- zawiódł mnie w wielu sytuacjach, po czym ja wpadałam w poczucie winy i cały ciężar brałam na siebie (zachowanie na studniówce, to, że nigdy nie przychodził do mnie, zostawienie mnie w Poznaniu samej, porównanie mnie z Moniką (co prawda raz ale ból był straszny i pamiętam to do dzisiaj), bagatelizowanie moich problemów, palenie, nie poszedł ze mną na żadne spotkanie z moimi przyjaciółmi)
- jeśli kiedykolwiek przepraszał i obiecywał poprawę nie trwało to dłużej niż 2 tygodnie, potem zachowywał się tak samo
Muszę pamiętać o tym, że było źle i że nie byłam szczęśliwa gdyż jestem gotowa go wybielać i brać całą winę na siebie, robić z siebie potwora i wariatkę, obwiniać za to, ze go straciłam. Tymczasem on poza tkwieniem w naszym związku nie zrobił zbyt wiele, żebym poczuła się lepiej i żeby uratować to co było między nami.
Jeszcze nie zdobyłam się na to, żeby poprosić każdą z bliskich mi osób, aby napisała mi co we mnie ceni a co uważa, że powinnam zmienić, ale zrobię to. Tylko najpierw sama się trochę uporządkuje i te pytania przemyśle. No i znajdę w sobie odwagę, żeby ich o to poprosić. Jakoś mi głupio...
Poza tym starałam się wybijać sobie dzisiaj smutne myśli z głowy jeśli tylko przychodziły. Z różnym skutkiem niestety (wciąż układam scenariusze!).
Zdałam sobie sprawę, że mało wspominam i myślę o rozmowach z P. Pamiętam tylko kłótnie i te obrazy czasami wracają. Dobrych chwil jest mało. Nie tęsknie więc za dźwiękiem jego głosu, za jego radą czy wsparciem, bo tego nie miałam albo tego nie czułam. Znowu okazuje się, ze przez cały nasz związek walczyłam o to co było przedtem, zanim staliśmy się parą. Może jak już mi przejdzie to nauczymy się ze sobą rozmawiać od nowa, może wtedy zaprzyjaźnimy się i będzie znacznie, znacznie lepiej niż teraz? A może do tego czasu Paweł zniechęci się czekaniem i nasz kontakt się urwie? Tak czy inaczej wtedy będę na tyle silna, żeby się pogodzić z tym co się stanie. Mam nadzieję.
Reasumując muszę przyznać, że mało wspominam rozmów z P. To nie znaczy, ze wcale takich nie było. Ale przez ostatnie miesiące za bardzo się bałam, stresowałam i blokowałam, żeby móc z nim rozmawiać. Czułam się krytykowana i odrzucana, głupia po prostu. <zbierają się łzy>
Tęsknie za fizycznością Pawła. Od tego można się również skutecznie uzależnić no i tak jest w moim przypadku. Często mam marzenia seksualne o nim. Próbuje się ich pozbyć, bo wiem, że będą wracać gdy będę go widzieć a to może być 1000x bardziej bolesne, gdy będę wiedzieć, że nie mogę go dotykać i całować. Ale one mimo wszystko na razie siedzą w mojej głowie.
Boję się go zobaczyć. Czuję, że będę tęsknić każdym kawałkiem ciała, każda myślą, a przecież nie mogę tego pokazać. Przede wszystkim muszę się tego pozbyć.
Nasuwa się myśl: jakie to straszne walczyć z uczuciem, przecież to najlepsze co może się przydarzyć człowiekowi. Kocham P, dlaczego muszę z tym walczyć? Wyrzec się tego?
Codziennie obiecuje sobie, że nie pozwolę sobie na rozmyślanie, układanie scenariuszy itp. Niestety jak dotąd nie było dnia, żebym nie marzyła o jego powrocie. Bezsens bo przecież wiem czym by się to skończyło.
Sądzę, że jednak cierpię na umiarkowaną depresję. Zastanawiałam się czy zgłosić się z tym do psychologa?
Więc jutro urodziny P. Stanę przed nim i co mu powiem? Czego właściwie można życzyć osobie szczęśliwej? Wiem. Będę mu życzyć dostania się na ASP. Wystarczająco neutralne, żeby nie zacząć głupich tekstów typu „miłości...” . Pewne, że zrobiłabym przy tym minę nader ironiczną jeśli nie rozżaloną.
Nienawidzę się chwilami za te teatrzyki. Może powinnam zostać aktorką?
Pieprze głupoty.
Rzecz w tym, żeby zachować się jutro z godnością. Może tym udowodnię sobie, że stać mnie na trochę samozaparcia? Stać mnie na to, żeby wyjść z tego bagna o własnych siłach, żeby zacząć żyć własnym życiem i nie rozmyślać o P. Mężczyźnie, który mnie zostawił. Na wieki wieków amen.