przez Camomille » 27 paź 2014, o 10:57
Czekałam na Twój post Sansevierio.
Bardzo rozsądnie piszesz. Niestety praktyka to właśnie ten najgrubszy mur, przez który nie udało mi się dotąd przebić.
Na terapie będzie ciężko zdobyć środki. Druga sprawa, to że lecząc się psychiatrycznie dałabym przeciwnikom dodatkowy argument do podważania mojej wiarygodności, moich potrzeb i uczuć. Bo przecież zaraz by było, że wszystkie moje "problemy" to efekt choroby.
Nie wiem jak podchodzi do tego sąd, ale też raczej nie umocni to wiarygodności moich zeznań.
Pomocy i wsparcia w "realu" nie mam żadnej. Rodzina i partner są właśnie moimi oprawcami. Od wszelkich kontaktów towarzyskich jestem odcięta, bo w zasadzie od dziecka nie miałam możliwości wychodzenia z domu w innych sprawach niż te, które aprobowali rodzice i mąż. Ostatnie znajomości jakie pamiętam to były znajomości uczelniane, ale te szybko się rozwiewają, gdy ludzie się rozjeżdżają po Polsce. Zresztą ja zaraz potem byłam w ciąży i miałam zupełnie inne tematy i inne możliwości niż moi rówieśnicy.
Potem już żyłam w lęki i przekonaniu, że nie warto próbować wyrwać się z domu, bo i tak nikt mi nie pozwoli. (W sensie, że nie da mi moralnego przyzwolenia, będzie za to potępiał, odmówi zaopiekowania się w tym czasie dziećmi.)
Został internet i teraz moje zainteresowania i znajomości zamykają się w tym cyfrowym okienku.
Przyjaciela mam tylko jednego, i on też jest oddalony o setki kilometrów i może pomóc tylko tak jak Wy na forum. Rozmową.
Zdaję sobie sprawę, że układ: pracujący mąż + gospodyni domowa rządzi się trochę innymi prawami niż partnerzy wspólnie wkładający wysiłek w utrzymanie rodziny.
Dla mnie nie jest problemem to, że większość domowy obowiązków spoczywa na mnie. Jeśli chodzi o sprzątanie, gotowanie, zajmowanie się dziećmi, pranie i inne tego typu prace to ja się dobrze z nimi czuję i mogą należeć tylko do mnie. Chodzi o to, by mąż to szanował, to po pierwsze. Czyli nie dokładał mi pracy przez swoją nonszalancję, ignorancję i przekonanie, że "i tak i tak musi sprzątnąć, to co jej za różnica czy będzie miała łatwiej czy trudniej", a mniej więcej takie podejście mąż ma. Na przykład wchodzi w butach z ogrodu na umyta podłogę i mówi "No i co się stało, umyjesz sobie jeszcze raz. Mało to razy jeszcze będziesz musiała myć?"
To jest właśnie to poniżenie i niewolnicze traktowanie, a takich przykładów mogę dać bardzo dużo.
Druga sprawa, że mąż nie ogarnia rzeczy "koło siebie". Czyli wymaga ode mnie obsługi wykraczającej poza normalne dbanie o dom. Chce, żeby mu podawać rzeczy do ręki, przynosić mu bieliznę, zbierać po nim szklanki i talerze, które wyniósł z kuchni, zbierać porozrzucane, śmierdzące ubrania, które zdjął, opłukiwać po nim umywalkę ze zgolonego zarostu, ścielić mu łóżko, robić kanapki do pracy i wiele innych rzeczy.
Nie chodzi o to, że mnie jakoś siłą do tego przymusza, tylko uważa że to mój obowiązek i sam nigdy tego nie zrobi. Jeśli nie zrobię tego ja, to będzie nie zrobione i dom zaczyna wyglądać fatalnie, więc robię to bo nie mam wyjścia (chyba, że chcę żyć w chlewie).
Gdyby była między nami miłość, to robienie mu kanapek i kawy byłoby dla mnie radością, ale nie ma miłości, za to jest przekonanie, że ja mu "łaski nie robię" tylko powinnam. To jest właśnie cały mój ból. Jemu się jego zdaniem to NALEŻY.
W tej sytuacji nie bardzo rozumiem jak interpretować zasugerowane przez Ciebie opcje.
Uniezależnić się materialnie - moim zdaniem jest to warunek konieczny zarówno do zreformowania obecnego układu, jak i do rozwodu, więc nie jest to w moim odczuciu osobna opcja do wyboru, a element składowy dwóch następnych.
Tylko, że na dzień dzisiejszy nic nie mogę zrobić w tym kierunku. Jedno dziecko nie ma jeszcze roku, a drugie będzie mieć trzy latka. Nie mam żadnej babci, ani cioci w mojej miejscowości, która mogłaby zostać z dziećmi.
Świadomość, że póki dzieci nie podrosną nic nie mogę zrobić potęguje poczucie bezsilności, niewoli i załamania.
Zreformować związek - gdybym tylko wiedziała jak. Wątpię czy da się zmienić człowieka. Tym bardziej, gdy to on jest w swoim rodzimym środowisku i w domu w którym się urodził i wychował. To jego "teren" i jego prawa. W tym środowisku społecznym (wiejskim) panują przekonania, że żona jest podległa mężowi, a mąż to w ogóle dobrze że ma pracę i już za samo to powinnam go szanować. Nie dostanę wsparcia od sąsiadek, bo ich mężowie są często gorsi od mojego. Bezrobotni, alkoholicy, zdarzają się nawet zboczeńcy.
Może przesadzam. Może zbudowano we mnie taki pogląd celowo, żebym nawet nie próbowała szukać na zewnątrz pomocy...
Rozwód - ha... tylko bez pracy, bez mieszkania i z czwórką dzieci... bez wsparcia rodziny? Po prostu nie wiem nawet od czego zacząć. Próbowałam już zbierać jakieś dowody przeciwko mężowi, ale myśl o tym, że miałabym je przedstawić wobec niego w sądzie paraliżuje mnie strachem. To trochę tak jak spalić las i mieć nadzieję, że odrośnie. A jeśli nie? Ta obawa jest bardzo silna. Co wtedy, jak przegram, zabiorą mi dzieci, zostanę bez domu i bez nikogo, napiętnowana na zawsze jako egoistka, która porzuciła męża i dzieci...