Dziękuję, że tu jesteś, zaglądasz i odpisujesz.
Książki szukałam, ale niestety internet nie daje szans jej zdobycia, a dojazd do miasta to dla mnie nieco więcej zachodu niż codzienny wypad. Będę próbować w każdym razie. Fachowe spojrzenie bardzo by pomogło.
Nie bardzo umiem sobie wyobrazić co rozumiesz przez stopniowe zmiany. Jakiego rodzaju zmiany, w jakim kierunku? Znów wracam tutaj do uczucia zagubienia i braku jednoznacznego celu w moim życiu. Jak go sformułować? Jak go odnaleźć? Jak wiedzieć czego chcę? Na razie wiem tylko czego nie chcę, a nie umiem sprawić by to się zmieniło na lepsze bez użycia jakiejś perswazji, która jest dla mnie niedostępna.
Jesteś drugą osobą, która podejrzewa że jestem ofiarą przemocy psychicznej, chociaż we mnie wciąż są pewne wątpliwości. Nikt mnie przecież nie bił. Owszem używano bolesnych, raniących oskarżeń i ocen pod moim adresem, ale czy to nie jest normalna kłótnia? Te awantury nie były też tak nagminne...
Gdzie zaczyna się patologia?
Może to ja byłam jakaś chorobliwie niepewna siebie, że u mnie to spowodowało zahamowania, niepewność, kompleksy, niesamodzielność i brak poczucia własnej wartości?
Może to we mnie jest problem, że boję się ryzyka, boję się konsekwencji swoich wyborów. A w szczególności krytyki, która mogłaby potem nastąpić.
Nie umiem podejmować decyzji, bo za każdą decyzją idą jakieś koszty i obciążenia, nie tylko poniesione przeze mnie. Ludzie w moim otoczeniu też doświadczą konsekwencji moich wyborów i jest we mnie silny lęk, że mnie zaatakują, jeśli te wybory nie będą im na rękę.
Zwykle właśnie tak robią.
Czy to ja nie umiem się bronić i przesadnie przejmuję się cudzą opinią, czy ktoś mnie prześladuje i mną psychicznie manipuluje? Nie wiem. jak to sprawdzić i ocenić?
Mój związek jest od 10 lat martwy. W zasadzie zawsze był martwy, nie licząc kilku miesięcy moich złudzeń i życia wiarą, że mąż się w końcu "otworzy". A mąż jest najprawdopodobniej DDA, co zaczęłam podejrzewać nieco później. I w ogóle nie miał takiej potrzeby, żeby budować jakąś bliskość, bo nie umie, boi się... nie wiem. W każdym razie od własnego męża od początku doświadczałam odtrącenia. Zarówno w sferze psychicznej, emocjonalnej, jak i w seksie.
Na dzień dzisiejszy sytuacja jest już tak fatalna, że otwarcie mówię mu o dramatycznej uwolnienia się od niego, a on wprost mi mówi, że nie zwolni mnie z "przysięgi", która jest wieczna, i że nigdy niczego nie podpisze. Stąd też wynika ciągłe poczucie bycia w niewoli. Mąż i rodzice to skrajni katolicy. Mama uważa, że męczenie się z nim to moja misja życiowa i droga do zbawienia siebie i jego. A ja nie chcę nikogo zbawiać, ani być męczennicą. Ja chcę normalnie żyć.
Żeby zacząć zmiany, trzeba wiedzieć jak chcę, by wyglądało moje życie, a ja nie wiem.
To jest mój dramat. Wiem tylko, że żyję w koszmarze.
Wyobraź sobie osobę, która od małego dziecka byłą uczona jak ma postępować i co jest słuszna, a co złe. Nie wykształcano we mnie zdolności samodzielnego myślenia i oceniania. Zarówno rodzice, jak i katolicka szkoła, kładli mi jeden, niepodważalny obraz świata, w którym miałam być posłuszną dziewczyną.
To wszystko grało, póki byłam nastolatką i moim zadaniem było być dobrą uczennicą i posłuszną córką. Chociaż już wtedy czułam, że robią to co mi się każe, niezależnie od tego co sama bym chciała. Że moje zdanie się nie liczy, nikogo nie obchodzi, a nawet że każda odmienność od opinii matki to zło we mnie i grzech.
W końcu nastał we mnie czas buntu i sprzeciwu wobec rodziców. Chciałam miłości, a chociaż niby rodzice mi jej mnóstwo dawali (nadopiekuńczość) to czułam wręcz odwrotnie. Czułam, że w ogóle mnie nie znają, nie słuchają i nie rozumieją. Byłam robocikiem, który zaprogramowali strachem i poczuciem winy.
Chciałam prawdziwej akceptacji, wolności i miłości. Więc... uciekłam w małżeństwo z pierwszym lepszych chłopakiem, który był chętny. A był chętny akurat 8 lat starszy ode mnie facet, który szukał sobie żony jako gosposi domowej.
W ten sposób z zastraszonej, męczonej poczuciem winy i niesamodzielnej dziewczyny stałam się potulną, wykorzystywaną i usługującą żoną. I sytuacja się powtórzyła. Zero bliskości, zrozumienia, wysłuchania i akceptacji, za to znów spełnianie poleceń i oczekiwań. Od razu mieliśmy dzieci, więc dodatkowo "niewola" matki uwiązanej w domu.
Jak chcę żyć?
Nie wiem, bo nigdy nie próbowałam. No, może raz spróbowałam i było fantastycznie, tylko w tej chwili nie mam już takich możliwości materialnych ani rodzinnych. (Nie pójdę do pracy, bo za małe dzieci i nie wyprowadzę się, bo starsze dzieci muszą chodzić do szkoły i mieć warunki, a nie najęty jeden, wspólny pokój... już pomijając to kto by wynajął jeden pokój matce z czwórką dzieci, niewykonalne).
Za to wiem, jak nie chcę żyć. Po latach wkładania mi do głowy, że trzeba być posłuszną, poświęcać się i dzieci mają być dla mnie wszystkim zobaczyłam, że moi rówieśnicy żyją inaczej. Że udaje im się wyjść do kina albo na kurs tańca. Że ich partnerzy ich przytulają i uśmiechają się do nich. Że mężczyzna może dbać o przyjemność partnerki w seksie. Że wspólnie planują wydatki i inwestycje. Że inni mężowie biorą prysznic po pracy i nie kładą się do pościeli w ubraniu, w którym wrócili z pracy...
Zaczęłam widzieć, że sytuacja, w której jestem nie jest normalna. Że szantażuje się mnie, zostawiając wszystko na mojej głowie i zmuszając mnie bym wszystko dźwigała, bo inaczej nie będzie zrobione. Wtedy powstają długi, problemy z urzędami, dzieci chodzą głodne, w domu zaczyna się coś psuć. Metody "nie zrobię za ciebie" na mojego męża nie skutkują. Kiedyś w końcu ja zawsze ulegam i sprzątnę, obsłużę go, bo inaczej on obrośnie brudem, śpi w ubraniu, skarpety mu się walają pod łóżkiem, a nakrywa się samą kołdrą bez poszewki, bo poszewkę porwał i skopał i leży na ziemi, a na stole obok w trzech szklankach po kawie rośnie pleśń. I on tak może żyć...
Mam do wyboru, albo być służącą, albo żyć w chlewie, a co gorsza narażać na to dzieci. Więc jestem jak niewolnica. Robię, bo muszę. I nienawidzę swojego życia i siebie.
Przepraszam, ze się tak rozpisuję, ale muszę wywalić z siebie wszystkie wątpliwości. Szukam potwierdzeń lub zaprzeczeń. Staram się dojść do prawdy i do drogi, która powinnam iść żeby pomóc zobie (i jak sądzę swoim córkom też.)
Bo jaki ja im wzór daję w ten sposób?